czwartek, 25 sierpnia 2016

CO Z TĄ KASĄ?

W poprzednim poście ponarzekałam sobie na konieczność zabezpieczenia funduszu emerytalnego, bo licząc na ZUS mogę w przyszłości nieco się zdziwić. Narzekałam też, że dla mnie to już trochę późno. I tak przyszło mi do głowy, że temat oszczędzania, zarabiania, lokowania i inwestowania z punktu widzenia osoby u progu emerytury i jej wyścig z czasem może sprawi, że ktoś młodszy zastanowi się nad tym problemem i nie dopuści do takiej sytuacji, w jakiej znajduje się wiele osób spośród moich znajomych, a i ja mogłabym być lepiej zabezpieczona na przyszłość. Oprócz tego mam cichą nadzieję, że może ktoś w komentarzach podlinkuje mi ciekawe rozwiązania lub opisze je. Ja ze swojej strony od razu udostępniam link do bloga Michała Szafrańskiego(jakoszczedzacpieniadze.pl), który niedawno odkryłam i powoli go czytam, zastanawiając się, które rozwiązania zastosować w swoim życiu. Blog Michała jest kopalnią wiedzy i pomysłów, jak dobrze sobie radzić z własnymi finansami. Ponadto poleca on również linki do innych blogów o tej samej tematyce, co powoduje, że można przyjrzeć się swoim nawykom finansowym i sposobom na radzenie sobie z kasą z różnych punktów widzenia. Każdy przecież jest inny i ma inne doświadczenie oraz inne cele mu przyświecają. Wprawdzie nie miałam jeszcze czasu sprawdzić tych innych blogów, ale widząc rzetelność Michała na jego własnym blogu, nie wątpię, że wybrał i polecił nam również rzetelny materiał innych blogerów. Oprócz blogów Michał poleca również publikacje, które mogą pomóc nam zmienić swoje podejście do pieniędzy. Gorąco wszystkim  polecam jego bloga, bo warto poświęcić czas na jego lekturę.

Na większość naszych zachowań związanych z finansami, na nasz stosunek do pieniędzy oczywiście jak zwykle ma ogromny wpływ dom rodzicielski i otoczenie. Z domu wynosimy poczucie dostatku lub świadomość ciągłych braków i walki z życiem o pieniądze i o możliwość zaspokajania swoich potrzeb i potrzeb swojej rodziny. Jeśli w domu przez całe dzieciństwo i młodość słyszymy, że na nic nas nie stać, widzimy, że rodzice pożyczają, żeby przeżyć do pierwszego, nie ma oszczędności, wówczas dorastamy w przekonaniu, że pieniądze zaprzątają stale myśli dorosłych, którzy ciągle walczą o ich zdobywanie. Istnieją jednak domy, w których często żyje się skromniej, ale spokojnie podchodzi się do tematu pieniędzy. Rodzice są zaradni i zapobiegliwi i nawet w skromniejszych warunkach potrafią oszczędzać drobne kwoty, a w przypadku roszczeń dzieci, potrafią z nimi spokojnie rozmawiać, niekiedy wspólnie planując budżet. Dzieci wychodzące z takich domów mają większe wewnętrzne poczucie bezpieczeństwa finansowego. Wiedzą, że potrafią sobie poradzić. W miarę dorastania zaczynamy podlegać wpływom kolegów ze szkoły i presji środowiska. Później dochodzą do tego jeszcze wpływy współmałżonków. No i wszechobecna reklama. Czasem jedno zdanie potrafi zapaść w pamięć i ukształtować nas na wiele lat, dopóki nie wydarzy się coś, co spowoduje zmianę. W moim przypadku potrafię wskazać momenty, które wywarły wpływ na mój stosunek do pieniędzy i przez wiele lat postępowałam zgodnie z tymi schematami, które wbiły mi się w pamięć.

W dzieciństwie i w okresie dorastania, które upływały w głębokim PRL-u, pamiętam, że rodzice ciągle pożyczali pieniądze, brali pożyczki z pracy, kupowali na raty. Ciągle słyszałam, że na coś nie ma pieniędzy, że znów brakuje do pierwszego itp. A jednocześnie byliśmy jedną z nielicznych rodzin, która już na początku lat sześćdziesiątych miała telewizor, zawsze mieliśmy własny środek lokomocji (po motorze szybko pojawiła się syrenka), gdy wchodziły na rynek nowinki takie jak kalkulatory, magnetofony, czy inne atrakcje, szybko my też to mieliśmy. Mama, bardzo zaradna i gospodarna sama szyła, robiła na drutach, szafy pękały w szwach, ale nigdy nie mieliśmy oszczędności. Ciągle coś spłacaliśmy. Zresztą po co nam były potrzebne oszczędności. W tamtych czasach liczyło się na to, że na starość będzie zapewniona emerytura i opieka medyczna. Nikt nie przewidział tego, co stało się po 89 roku. Do dzisiaj moja mama, mocno już starsza pani, twierdzi, że chyba jest zakupoholiczką, bo nie przeżyje dnia bez zakupów, musi wyjść do sklepu chociaż po chleb. 

Wzorzec ten przejęłam z pewną korektą: nigdy nie zaciągałam długów. Raz wzięłam kredyt na samochód i stwierdziłam, że nigdy więcej. Mimo, że też wydawałam sporo, zawsze miałam jakieś oszczędności. Choćby po to, żeby kupić kolejny samochód bez kredytu. Za to regularnie brałam pożyczki z kasy zapomogowo-pożyczkowej w pracy. To jednak miało sens, bo w pewnym momencie olśniło mnie, że pożyczka w pracy jest nieoprocentowana, a pożyczone pieniądze mogę włożyć na lokatę i na tym zyskać spłacając niezbyt wysokie raty miesięczne. Ale to było trochę później. Na samym początku mojej drogi w dorosłym życiu stanęłam przed problemem zdobycia własnego mieszkania. Po burzliwym małżeństwie, z którego uciekłam z dzieckiem i naszymi osobistymi rzeczami, mieszkałam w wynajętym mieszkaniu, które pochłaniało całą moją pensję. W tej sytuacji priorytetem stało się zdobycie własnego mieszkania, które nie będzie pochłaniało wszystkich moich środków i pozwoli mi dodatkowo zarobione pieniądze wykorzystać inaczej niż wydawanie ich na żywność. Na początku lat dziewięćdziesiątych zlikwidowano przywileje mieszkaniowe dla samotnych matek z dziećmi. Okazało się, że własne mieszkanie nie leży w zasięgu moich możliwości. Kredyt odpadał, bo w tamtych latach oprocentowanie było niezwykle wysokie, a ja przecież i tak ledwo radziłam sobie z bieżącymi wydatkami. Jako samotna matka nie mogłam już liczyć na pomoc państwa. O kupnie nie było mowy. Zaczęłam zastanawiać się nad jeszcze większą ilością prac zleconych i oszczędzaniem. Gdy zaczęłam o tym oszczędzaniu głośno mówić usłyszałam od kogoś, że oszczędzanie to głupota. Jeszcze nikt nie wzbogacił się na oszczędzaniu. Trzeba tyle zarabiać, żeby wystarczało na wszystkie potrzeby. Spoko, spałam więc przez wiele lat po 4 godziny na dobę, żeby zarobić, ale mimo to starałam się jednak coś oszczędzić. Tak minęło 8 lat. Po 8 latach udało mi się dostać do projektu, który przyniósł mi konkretny zarobek, który wraz z wcześniej zaoszczędzonymi pieniędzmi pozwolił mi na zakup małego mieszkania za gotówkę, bez długów. Udało się. Wtedy z kolei ktoś z moich znajomych doradców stwierdził, że najważniejszy zakup w życiu mam już za sobą. Teraz, na życie zawsze jakoś się zarobi. No fakt. Na bieżące życie było już łatwiej zarabiać, bo nie byłam obciążona haraczem za wynajem mieszkania i spłatą kredytu. Zaczęłam żyć na bieżąco. Tak bardziej jak moi rodzice, czyli na styk. Bez długów, ale na styk. Po paru latach znów poprowadziłam duży projekt, który umożliwił mi bez napinki kupić drugie, tym razem duże mieszkanie. I na tym się skończyło. Straciłam pracę. Musiałam przez jakiś czas żyć z oszczędności. Dobrze, że w okresie prosperity zarabiałam na tyle dobrze, że nie udało mi się wszystkiego wydać. A poza tym wtedy już stosowałam żelazną zasadę, że część dodatkowych zarobków odkładam na wszelki wypadek. Nie wiedziałam, że tym wszelkim wypadkiem będzie utrata pracy. Wydawało mi się, że z moim dorobkiem i tytułem, pracę w instytucie mam zapewnioną dożywotnio. Niestety, inni myśleli inaczej. Zanim rozwinęliśmy własną firmę, moje oszczędności znacznie się skurczyły, tym bardziej, że nie potrafiłam znacząco ograniczyć wydatków. Potem kryzys 2008 roku oraz inne nieprzemyślane decyzje zrobiły swoje i nadszedł moment, że znów zaczęłam od zera. Tylko, że to zero wypadło mi na chwilę przed emeryturą, która nie wiadomo jaka będzie. Zaczął się dla mnie wyścig z czasem. Walka o godną przyszłość. Wierzę, że dam radę uzyskać kapitał na emeryturę. Najwyżej w przeciwieństwie do młodszych od siebie, którzy starają się uzyskać niezależność finansową przed pięćdziesiątką, ja będę musiała popracować trochę dłużej. Moja pozycja wyjściowa i tak jest o niebo lepsza niż przed laty, bo mam już jakieś nieruchomości, doświadczenie i wiedzę. Nie ma już na utrzymaniu małego dziecka, no i nie jestem sama.


niedziela, 31 lipca 2016

CO DALEJ?

Od pewnego czasu intensywnie zastanawiamy się nad przyszłością. Jak żyć? Co chcemy robić na emeryturze? Gdzie chcemy mieszkać? Jakie są nasze zasoby i możliwości? Jakie mamy ograniczenia? No i najważniejsze pytanie: czy w ogóle będziemy mieli jakąś emeryturę i jaką?

No właśnie. Dobre pytanie: co będzie z naszymi emeryturami? Niewydolność ZUS-u i coraz to nowsze systemy obliczania emerytury, coraz mniej korzystne dla przyszłych emerytów, powodują, że coraz częściej obawiam się o przyszłość. Jestem z pokolenia, które zaczynało dorosłe życie i karierę zawodową jeszcze w PRL-u. Po paru latach pracy zmienił się system i okazało się, że teraz musimy zaciskać pasa, żeby potem było nam lepiej. Płace zostały zamrożone, ceny poszybowały w górę, wprowadzono haracz w postaci ZUS-u i podatku. To miało zapewnić nam lepsze życie i godne emerytury. Zresztą i tak w tym okresie nie było z czego odkładać na emeryturę, bo małe Dziecko, bo brak mieszkania i wynajem zwykłej nory pochłaniał całą pensję a wydatki na życie bieżące pokrywałam z prac zleconych i innych fuch. Gdy wreszcie stanęłam na nogi we własnym mieszkaniu, cudem kupionym bez kredytu i Dziecko usamodzielniło się, a ja mogłabym złapać oddech, okazało się, że muszę uzbierać sobie sama fundusz emerytalny. Ale kiedy, skoro mam już na to bardzo mało czasu a całe życie ufałam, że na starość otrzymam to, co mi się należy. Obecne pokolenie ma przynajmniej jasną sytuację. Wie, że płaci bezzwrotny haracz na państwo, a i tak samo musi się zatroszczyć o swoją przyszłość. Kto do tego poważnie podchodzi ma szansę. No cóż, trzeba ponownie zacisnąć zęby, pracować i odkładać tym razem na emeryturę.

Ponadto jesteśmy tak zwanym pokoleniem sandwichowym, tzn. ściśnięci pomiędzy pokoleniem zstępnym, czyli dorosłymi dziećmi oczekującymi naszej pomocy a pokoleniem wstępnym, czyli rodzicami w bardzo zaawansowanym wieku, którym należy się nasza pomoc. Jeśli chodzi o dorosłe dzieci, to na razie nie odczuwamy presji, bo moje Dziecko jeszcze nie ma własnych dzieci i dobrze sobie radzi na innych polach życia, a Dziecko PP jest za granicą i odległość rozwiązuje za nas ten problem. Naszym problemem jest opieka nad mamami. A ta staje się coraz bardziej przez nie oczekiwana. No i oczywiście mamy psy. Nasze możliwości manewru są ograniczone. Marzenia o spędzeniu reszty życia w ciepłym kraju gdzieś na drugiej półkuli ciągle są przesuwane na potem. Tylko, kiedy to potem nadejdzie? i czy jeszcze będziemy mieli siły i ochotę na takie zmiany?

W tej sytuacji musimy wymyślić inny, przyjemny sposób spędzania starości tutaj.
Są 3 opcje:

1) nic nie zmieniamy, robimy, co robimy i szykujemy się do późniejszego wyjazdu porządkując stan swoich spraw tu na miejscu - rozsądna opcja;

2) urządzamy zapuszczoną działkę i uciekamy na wieś, czekając na możliwość spełnienia marzeń;

3) urządzamy Warmię-Mazury i też czekamy na możliwość dania drapaka stąd.

Opcje 2) i 3) nadzwyczaj kosztowne i wyczerpujące czasowo, finansowo i emocjonalnie, ale efekty końcowe (jeśli ich doczekamy) mogą powalić tak, że nie będzie nam się chciało stąd ruszyć. No chyba, że wygoni nas stąd wojna w Europie.

Opcja 1) bezpieczna, nudna, ale dająca największą nadzieję na spokojne, bez napinki dotarcie do celu pierwotnego.

Gdzieś tam po głowie błąkają mi się jeszcze pewne wątpliwości, co do całkowitej ucieczki. Czy nie lepiej tak się zorganizować, żeby być jedną nogą tam, gdzie ciepło, a drugą tutaj, ale już w mniejszym mieszkaniu, żeby obniżyć koszty utrzymania tego, co tu zostaje. Może takie rozwiązanie będzie najlepsze. W tym wieku, jeszcze we dwoje łatwiej jest podejmować pewne decyzje i realizować je. Ale co będzie, jeśli jedno z nas zostanie samo? Myślę, że wtedy chciałoby powrócić tu. 

Czeka nas jeszcze wiele dyskusji i sporów a przede wszystkim uczciwego policzenia swoich możliwości oraz skupienia się na oszczędzaniu. Z tym oszczędzaniem to mamy pewien kłopot. Ja w zasadzie jestem oszczędna i potrafię zachować dyscyplinę finansową. Raczej rzadko zdarzają mi się odloty zakupowe. Gorzej z PP. On kocha zakupy. Ile nie zabierze ze sobą, tyle wyda. Gdy tylko widzi jakieś nadwyżki, od razu ma sto tysięcy pomysłów na szybkie pozbycie się ich. Wkurzają mnie stwierdzenia, że po to pracujemy, żeby wydawać, że trzeba korzystać z życia, póki można. Ale czy koniecznie to korzystanie ma polegać na imprezowaniu, kupowaniu coraz to nowszych modeli komórek, drogich samochodów itp. Co mi po takim korzystaniu, kiedy to wszystko cieszy przez chwilę, a potem okazuje się, że już znudziło się, jest stare i trzeba kupić następne. Nie powiem, że jestem święta. Też lubię gadżety, elektronikę, ale chyba jestem twardsza w mówieniu NIE. To, co mam wystarcza mi. Wolę odłożyć na coś inwestycję długoterminową, którą będę mogła zrealizować później, np. emigracja do ciepłego kraju. Nasze różne punkty widzenia na wydawanie pieniędzy i tzw. korzystanie z życia stanowią mieszankę wybuchową. Jeśli nawet zgodzimy się co do tego, że oszczędzamy, od razu zaczyna się problem: jak i w jaki sposób lokować środki. Ja fatalnie czuję się, jeśli nie mam płynności finansowej. Nie wyobrażam sobie, bym miała mieć wszystkie środki zablokowane w nieruchomościach, a nie posiadać gotówki w wysokości zapewniającej przeżycie paru miesięcy na wypadek utraty przychodów z pracy. PP tak potrafi i brak gotówki nie spędza mu snu z powiek. Ja w takiej sytuacji uważam, że jestem biedna, sięgnęłam dna i nie mam z czego żyć. Jak widać nasza sytuacja nie jest taka łatwa. Mam jednak nadzieję, że mój głos rozsądku zwycięży i

wtorek, 5 lipca 2016

HEJ MAZURY. . . . .

 Wreszcie wakacje. I znowu na Mazurach. Pogoda przywitała nas upałami i kwitnącymi makami. W ogóle roślinność zaskoczyła nas. Porównujemy zdjęcia z zeszłego roku z tym, co jest teraz i zastanawiamy się, kiedy to wszystko tak urosło. Łysa w zeszłym roku górka po budowie tarasów, w tym roku pokryła się bujną roślinnością, jednak nie w pełni przez nas akceptowaną. W centralnym punkcie wyrosły nam dorodne maki. Ogromna ilość, zajmująca prawie całą przestrzeń wolną od posadzonych w zeszłym roku krzewów. Był plan, żeby posadzić w tym miejscu hortensję, ale uroda maków i nadzieja na własny mak, zwyciężyły. Maki zostały. Szybko przekwitły i wysychające wiechcie z mini makówkami zaczęły już szpecić górkę. Ale byliśmy twardzi. Niech rosną. Pewnego dnia po południu wracaliśmy z psami, patrzymy, a po naszych makówkach nie ma śladu. Wiechcie zostały ścięte w połowie swojej wysokości. Znalazł się amator  naszego maku. W tej sytuacji PP w ciągu 15 minut zlikwidował mało atrakcyjne już maki. Górka czeka teraz na ostateczną decyzję w kwestii hortensji. Wahamy się, bo już mieliśmy tu różanecznik, który przez zimę wyparował, posadzone w tym roku rano aksamitki, po południu były już nieco przerzedzone, no i maki, mimo że polne, także podzieliły los poprzednich roślin. Obawiamy się, że hortensja również nie utrzyma się dłużej niż parę godzin. Cieszymy się więc roślinami, które jakoś utrzymały się w naszym posiadaniu i pozwalamy chwilowo na rozrost fioletowej koniczyny, która umacnia ziemię na górce. Hodujemy też powojnik polny, który jednak ma większe kwiaty niż te powszechnie znane. Wypatrzyłam go pomiędzy jeżynami rosnącymi na ugorze obok i wdzierającymi się przebojem na naszą posesję. Podejrzewam, że kiedyś musiał tu być jakiś ogrodowy powojnik, który przez lata uległ zdziczeniu. Podpieramy go, podlewamy, pielimy i czekamy, czym nam się odwdzięczy :). Ach, jakie lato z przyrodą jest piękne. Kiedy indziej napiszę jeszcze o zwierzętach odwiedzających nas tu.

poniedziałek, 13 czerwca 2016

NIECH ŻYJĄ WAKACJE!

 Zbliżają się wakacje. Będziemy wyjeżdżać na upragniony odpoczynek. Jedni w Polsce, inni gdzieś w świecie. Każdy ma swój sposób na spędzanie wakacji, urlopu. Każdy lubi co innego. Jedni lubią wyjechać nad morze i cieszyć się słońcem i ciepłym piaskiem, inni wolą zwiedzać.
Ważne, aby wybrać to, co naprawdę lubimy, a nie to, co wypada z jakichkolwiek powodów: bo inni tak robią, bo taka moda, bo ktoś nam to polecił itp. 
Przelatuję wspomnieniami przez wakacje i urlopy swojego życia. Przymykam oczy, przeglądam zdjęcia i uderza mnie jedna prawidłowość. Najdokładniej pamiętam momenty nie mające nic wspólnego ze zwiedzaniem, które kiedyś tak bardzo mnie pasjonowało. Wyjeżdżałam po to, żeby zobaczyć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Po otwarciu granic zachłannie rzuciłam się na zabytki Europy i uczestniczyłam w swoistym wyścigu zaliczania i kolekcjonowania miejsc. Każdy wyjazd drobiazgowo planowałam z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Studiowałam przewodniki i mapy i markerem zaznaczałam na mapach miejsca, które koniecznie muszę zobaczyć. Czytałam historię miejsca i obiektu i robiłam notatki. Tak uzbrojona po zęby wyjeżdżałam i pilnowałam planu.
Teraz, gdy przeglądam zdjęcia i wspominam, nie za bardzo pamiętam, co za detal i z której katedry gotyckiej sfotografowałam. ułożyłam nawet obok siebie wszystkie zdjęcia katedr gotyckich i nie potrafiłam już skojarzyć ich z poszczególnymi miejscami. Wiele takich zdjęć wylądowało teraz w koszu na śmieci. Została zaledwie garstka, na których jest coś faktycznie istotnego, co kojarzy mi się z jakimś wydarzeniem lub wrażeniem. No i oczywiście zostały też najlepsze zdjęcia, na których jesteśmy MY: Ja i Dziecko.
Jednak w pamięci najlepiej zachowały się momenty, które nie załapały się na zdjęcia:
- rozgrzany piasek w Grecji i leżenie na plaży w taki sposób, żeby woda chłodziła nas przez cały dzień, który podarowali nam strajkujący pracownicy sektora turystycznego w Grecji (inaczej zamiast mieć takie wspomnienia w głowie, miałybyśmy zdjęcia kolejnych zabytków),
- spontaniczny wieczorny taniec mieszkańców na rynku małego miasteczka w Grecji, gdzieś w okolicy Meteorów,
- spacery w deszczu na wczasach w Jastrzębiej Górze i nasz drewniany, nieluksusowy dom wczasowy na skarpie przy zejściu na plażę,
- ugniatające nas w nocy w plecy szyszki na kempingu gdzieś w Austrii,
- trąba powietrzna na innym kempingu w Austrii koło Salzburga, którą najpierw oglądałyśmy tańcującą po jeziorze, a przed którą w nocy uciekałyśmy z namiotu do samochodu (też "rozsądnie"),
- paniczna ucieczka spod zamku w Liwie, gdzie pojechałyśmy oglądać o północy Żółtą Damę na wieży,
- namawianie przed lodziarnią w Węgrowie Dziecka na zjedzenie lodów, bo ja miałam ochotę a głupio było mi sobie kupić a jej nie (Dziecko nie lubi lodów z założenia :)),
- wieczorne spacery brzegiem plaży z Rewala do Trzęsacza
i wiele innych, których nie ma na zdjęciach, ale pozostały w sercu. Widać to właśnie te  momenty miały największy ładunek emocjonalny i mimo że nieuwiecznione przez aparat, na zawsze pozostały w pamięci. 
Do tego zestawu dorzucę jeszcze spontaniczną weekendową wycieczkę do Malagi, na którą zabrałam Dziecko na 21 urodziny (taki moment wejścia w prawdziwą dorosłość). Świetnie się tam bawiłyśmy i znowu najprzyjemniej wspominam chwile spacerów wzdłuż plaży i zbieranie muszli, których potem nie mogłyśmy upchnąć w bagażu, ale i tak sporo ich przywiozłyśmy.
Po latach z kolei to ja zostałam zabrana na swoje urodziny na wycieczkę niespodziankę, o której pisałam tu i tu.
Teraz nie mam możliwości takich wyjazdów, ale kiedyś, gdy znów będę mogła swobodnie poruszać się po świecie, z pewnością dokładnie zastanowię się, zanim zdecyduję o kierunku i sposobie spędzania wolnego czasu. Nie będzie to tylko przysłowiowe leżenie na plaży, bo znam siebie i wiem, że wcześniej czy później zacznie mnie nosić po okolicy, ale na pewno nie będzie to wyjazd zaplanowany tak, jak robiłam to kiedyś. Raczej postawię na spontaniczność.

środa, 25 maja 2016

KIEDY?


Nadziwić się nie mogę, jak szybko ucieka czas i ... życie. Niedawno zaczęłam pisać bloga, niedawno poznałam na nim Wiolę, a dziś czytam na FB, że to już 3 lata minęły. Pytam: KIEDY?
 Od początku po cichu kibicuję Wioli i cieszę się z jej sukcesu (tutaj). Gratuluję Ci Wiolu.  Jesteś wielka. Czekam na kolejny Twój sukces. Wyspa też zapowiada się świetnie. Czekam na dalsze miniatury, które w dwóch zdaniach potrafią wydobyć sedno uczuć, życia, sytuacji. Masz dar Dziewczyno.

Powracając do pytania na początku: KIEDY?

Coraz częściej popadam w zadumę i zadaję sobie to pytanie. Kiedy przeleciało mi życie? Kiedy skończyły się moje lata szczenięce? Kiedy stałam się dorosła? Kiedy córka stała się dorosłą kobietą? Kiedy skończyło się jej dzieciństwo? Kiedy jeszcze zdążę zobaczyć, czy zrobić to czy tamto? Tych KIEDY z biegiem lat zadajemy sobie coraz więcej. Coraz częściej oprócz zdziwienia powodują refleksję nad życiem. Czy dobrze je dotychczas przeżyliśmy? Co można byłoby zrobić lepiej? A może trzeba zmienić wszystko lub prawie wszystko, póki jeszcze jest czas, żeby reszta życia była taka, o jakiej zawsze marzyliśmy? A może nie warto, bo już za późno i zaraz będziemy starzy? Warto. Zawsze warto zmieniać siebie i swoje życie. Zawsze jest szansa na to, że reszta życia może być cudowna, wymarzona i wspaniała. Trzeba tylko chcieć, ruszyć tyłek i zrobić pierwszy mały ruch, kroczek, potem większy. A potem może okazać się, że oto dotarliśmy tam, gdzie wydawało nam się, że nie mamy szans dotrzeć, pod warunkiem, że nie jesteśmy w sytuacji beznadziejnej, o czym piszę dalej.

Często jednak problemem jest uświadomienie sobie, czego tak naprawdę chcemy. Są ludzie, którzy od początku, od najmłodszych lat wiedzą, czego chcą, co kochają, a czego za nic w świecie nie chcą. I trzymają się tej wiedzy bardzo konsekwentnie. Oni najczęściej docierają tam, dokąd chcieli i potrafią cieszyć się swoimi osiągnięciami.

Gorzej, gdy ktoś nie uświadamia sobie, czego chce. Chciałby i to i tamto, ale może być też tak, jak jest. Trudno im sprecyzować swoje cele i dążyć do czegoś, a w efekcie odczuwają pustkę i niepokój. Bo czują, że to, co robią, jak żyją to nie jest ich bajka, ale nie potrafią określić, jaka ta bajka ma być. Mijają lata, a oni ciągle mają problem ze sobą. Pewnym wyjściem dla nich może być określenie, czego nie chcą i nie lubią. Próba zmiany tych rzeczy może być tym pierwszym krokiem naprzód. Po wyeliminowaniu rzeczy nie akceptowanych łatwiej przyjdzie ustalenie, czego teraz by chcieli.

Jednak ogromną grupę osób stanowią ludzie, którzy wiedzą, czego chcą, ale są uwikłani w życiu w obowiązki, które ich blokują, podcinają im skrzydła. Bo jak tu np. marzyć o rzuceniu pracy i podróżach, gdy mamy na utrzymaniu starych rodziców wymagających opieki, osoby niepełnosprawne albo zwierzęta albo jesteśmy samotną matką, która zdana jest tylko na siebie? Ludzie obowiązkowi będą tkwić w tych układach, obarczeni obowiązkami i będą umierać za życia. Jak mają zerwać wiążące ich pęta i realizować swoje cele? Często taka sytuacja trzyma ich na uwięzi wiele lat, a nawet całe życie, np. niepełnosprawne dziecko. Jak trudne musi być dla nich znoszenie podręcznikowych porad typu: masz tylko jedno życie i powinieneś realizować swoje pragnienia. JAK? Czasem, gdy czytam takie porady w magazynach, czy poradnikach, mam ochotę sprawdzić życiorys osób udzielających ich. Nie, proszę Państwa, życie wcale nie jest takie proste. Dla wielu osób realizacja marzeń nie wchodzi w grę, chyba że zmienią marzenia.

Przychodzi jednak moment, gdy uda im się wyzwolić, i co? Często już nie wierzą w możliwość realizacji swoich marzeń. Uważają, że jest za późno, są starzy, zmęczeni i nie mają na to środków. Chcą wreszcie odpocząć. Co można im poradzić?

Weszłam w etap, gdy jeszcze jestem uwiązana i mam obowiązki, choć mimo wieku dusza rwie mi się w przestworza. Mam już plan A i plan B na przyszłość. Kiedyś może uda mi się zrealizować plan A. Wierzę w to, że plan B nie będzie potrzebny. Ale jest. Jeśli trzeba będzie go realizować, też będzie fajnie.

piątek, 13 maja 2016

POCZĄTEK DNIA

Początek dnia jest ważny. Bardzo ważny. Często początek dnia stanowi o całym dniu, o tym jak przyjmujemy potem następujące po sobie zdarzenia.
Dla większości osób początek dnia to dzwonek budzika i nerwowa bieganina, potem korki w mieście aż wreszcie zgrzani i zdenerwowani wpadną do pracy. I albo opadają wyczerpani na krzesło, żeby złapać oddech i dystans albo w tym samym galopie rzucają się na pracę. Ci, którzy złapią oddech i dystans, mają jeszcze szansę na wyciszenie i uspokojenie po nerwowym poranku. Jest szansa, że dalszy ciąg dnia upłynie im w miarę spokojnie. Natomiast ci, którzy w biegu łapią się za najpilniejsze sprawy, często długo przed końcem pracy tracą werwę i pracują pod przymusem, nierzadko też emanując złym nastrojem. Powrót do domu i prace domowe są już wyzwaniem, a pójście spać wyzwoleniem.
Dużo przyjemniej jest wstać bez budzika. Gdy się wyśpimy. Oczywiście nie mam na myśli wysypiania się do południa, bo już dawno wyrosłam z okresu, w którym wydawało mi się to szalenie atrakcyjne i łatwe do realizacji. Ale są ludzie, którzy samoistnie wstają wcześnie. Nie potrzebują budzika. Często wstają na tyle wcześnie, że nie muszą biegać w nerwowym pośpiechu. Moja mama taka była. Gdy już nie musiała wlec mnie do przedszkola i w pierwszych latach do szkoły, wychodziła z domu spokojnie, po szóstej i omijając korki równie spokojnie pojawiała się w pracy przed siódmą, mimo że obowiązywał ruchomy czas pracy i mogła przyjść do pracy do wpół do dziewiątej. Ja tak nie potrafiłam. Wstawałam zawsze o parę minut za późno, potem wlokłam biegiem na wpół zaspane Dziecko do kolejnych placówek służących do przechowywania, a przy okazji edukowania dzieci i wpadałam do pracy zawsze kilka minut spóźniona, zdyszana i zdenerwowana. Kontrast pomiędzy mną a moją mamą widoczny był jak na dłoni, ponieważ przez wiele lat pracowałyśmy w tej samej firmie. Oczywiście godzina przyjścia do pracy wiązała się z godziną wyjścia z pracy. Mama wychodziła najczęściej jeszcze za dnia, a ja już po zmroku (w miesiącach zimowych oczywiście). Mama dojeżdżała do domu jeszcze przed popołudniowymi korkami, a ja w nerwach próbowałam przebić się przez sznur stojących samochodów po Dziecko i wrócić do domu. W tej sytuacji dom był osiągalny już na tyle późno, że dla mnie nie zostawało czasu na nic. I tak żyłam sobie przez 20 lat, a nawet trochę dłużej. Dopóki nie przestałam pracować w firmie i nie zaczęłam pracować w domu.
Teraz rzadko budzi mnie budzik. Budzę się sama koło siódmej lub budzą mnie psy, z którymi trzeba iść na spacer. Ale przecież nie spieszę się stać w korkach, więc spacer jest przyjemnością, powolnym rozruchem. Mogę pozbierać myśli i poukładać sobie spokojnie zadania do wykonania, zastanowić się nad najpilniejszymi sprawami. Oczywiście bywają dni, gdy sama nie wiem, kiedy w nos się podrapać, ale zasadniczo żyję spokojnie. Dobry poranek wprawia mnie w dobry nastrój i powoduje przypływ sił i chęci do pracy. Jestem pogodna, mam dobry humor i mogę wykonywać zadania jedno po drugim. Jedynym minusem takiej pracy jest łatwość przekraczania granic pomiędzy czasem zawodowym a czasem prywatnym. Trzeba wyraźnie to rozdzielić. Wiele lat przyjmowałam telefony i zlecenia do późnych godzin wieczornych, aż wreszcie musiałam powiedzieć dość. To, że pracuję w domu i mam wszystko pod ręką, nie oznacza, że można do mnie dzwonić o każdej porze i podrzucać mi kolejne sprawy do załatwienia. Od pewnego czasu po południu po prostu wyciszam komórkę służbową i zajmuję się wyłącznie sprawami domowymi. To działa. I czekam na następny poranek, żeby, jak na zdjęciu przejść się z psami po lesie. NA DOBRY POCZĄTEK DNIA. Życzę Wam również takiej możliwości, takich poranków. To działa lepiej niż wszystkie kawy, guarany i inne wspomagacze. Spokój zawsze jest lepszym doradcą niż pośpiech. Nawet, gdy wszystko wokół kręci się w zawrotnym tempie.

wtorek, 23 grudnia 2014

Święta, Święta


I tak nie wiedzieć kiedy znów mamy Święta i znowu biegamy i krzątamy się, żeby urządzić je zgodnie z tradycją. Tylko co tak naprawdę jest tą tradycją? Co ta tradycja oznacza? Czy na pewno stół uginający się od 12, 13 a często i więcej potraw, brzuch nabrzmiały, jakby miał zaraz eksplodować i nerwowy pośpiech, żeby wszystko zdążyć zaserwować, podać, bo potem zostanie i się popsuje? Czy tradycja to tłum ludzi w domu, którzy niekiedy ten czas uważają za jedyną okazję do "pokazania się" i zagrania na niższych uczuciach innych członków rodziny? Czy tradycją jest góra prezentów od Mikołaja, które wieziemy do domu z poczuciem zawodu, że Mikołaj chyba nie specjalnie przejął się wyborem prezentu dla nas? No cóż, dla wielu ludzi to właśnie są Święta. Przykre, pozostawiające w nich gorycz. Najczęściej obiecują oni sobie, że już nigdy więcej. Następne będzie lepiej spędzić samemu, ale w spokoju i zgodnie z własnymi upodobaniami. Po czym za rok znowu zaczyna się wyścig na prezenty, stroje, zastawy itp. A wszystko to podlane uśmiechami nr 5, przeznaczonymi specjalnie na takie okazje i nie mającymi nic wspólnego z tym, co nam w duszy i sercu gra.

A przecież Święta i cały okres je poprzedzający powinny być czasem zadumy, zastanowienia się nad sensem życia, nad uczuciami, jakie żywimy dla najbliższych, czasem pokory i wdzięczności za całe dobro, jakiego doświadczamy. Czasem zastanowienia się nad czymś ważniejszym niż coroczny jarmark świecidełek i obłudy. 

Zauważyłam, że tak naprawdę niewiele osób potrafi świętować. Najczęściej w Święta wędrujemy od domu do domu, spieszymy się od jednej Wigilii do następnej. Nigdzie nie jesteśmy, wszędzie wpadamy, dzielimy się opłatkiem, przełykamy coś szybciutko i biegniemy dalej: do rodziców, teściów, siostry, brata, szwagra, dziadków, itp. W rodzinach patchworkowych jest jeszcze więcej kombinacji. W końcu wszyscy odczuwają zadyszkę, ale biegną co tchu do przodu, bo jeszcze tu na nich czekają i tam też. Po części przyczyną tego stanu rzeczy są nasze warunki lokalowe i nie zawsze istnieje możliwość zebrania całej rodziny w jednym miejscu, ale często też jest to efekt konfliktów rodzinnych, z którymi nie potrafimy sobie radzić. Łatwiej więc je omijać biegając od domu do domu. Życie w biegu przenosi się na sposoby świętowania. Nie umiemy już zatrzymać się i być ze sobą, cementować rodziny, wybaczać sobie. Często też sami będąc w konflikcie z kimś, fundujemy innym członkom rodziny Święta, jakich sami nie lubimy.

Klasycznym przykładem tego są dzieci rozwiedzionych rodziców, którzy nie potrafili się rozstać w zgodzie. Po rozwodzie zaczynają być rozrywane przez rodziców i dziadków, którzy wcześniej zbierali się w jednym miejscu i zapewniali im spokojne Święta. Tak było z moją Córką. Po rozwodzie musiała zaliczać dwie Wigilie: u nas i u rodziny ojca. Trwa to latami. Teraz jeszcze doszli jej przyszli teściowie, czyli trzecia Wigilia do zaliczenia (no właśnie: zaliczenia!). Powiedzmy, że Córka już zdążyła przyzwyczaić się do tego szaleństwa i jeden dom mniej czy więcej na trasie świątecznej nie powinien już stanowić większego problemu. Ale mój przyszły zięć wpadł z deszczu pod rynnę. Zanim związał się z moją Córką, obchodził tylko jedne Święta w domu rodziców. Teraz musi polecieć jeszcze do przyszłej teściowej i przyszłego teścia, czyli dostał w pakiecie z moją Córką dwie dodatkowe Wigilie. Zuch chłopak, że jakoś to ogarnia :)

Życzę więc wszystkim, którzy tu zaglądają spokoju, umiaru i zdrowia w te Święta, a wtedy i radość pojawi się sama.