poniedziałek, 24 lutego 2014

Paradoksy życia

My Slow Nice Life napisała w komentarzu do mojego posta tu "...To sobie ustalam w głowie inny porządek, ale taki, który zakłada wypoczynek na przykład lub jakąś przyjemność jako jeden z tych zaplanowanych, czyli wpisanych w porządek, elementów. No i skutek jest taki, że nie omijam tego punktu programu:), aby nie czuć dyskomfortu. Taki mały psychologiczny trick, ale w miarę działający. Spróbuj:) A, jeszcze jak postanowiłam, że kurz ścieramy raz w tygodniu, to raz w tygodniu i z upływem czasu on jakoś w tę środę przestaje przeszkadzać:) I tak dalej w ten deseń, wiesz, o co chodzi?:)"

Ponieważ jest pedagogiem i mądrą kobietą, wierzę jej i w skuteczność jej metody. Myślę, że cel, w jakim ją stosuję w pewien sposób uskrzydla mnie do pracy nad sobą. Bo o ileż przyjemniej jest pracować nad własnym charakterem, żeby nauczyć się odpoczywania i "nicnierobienia", niż pracować nad tym, żeby zmieścić w swoim krótkim dniu jeszcze więcej obowiązków i zadań do wykonania. Paradoks polega na tym, że na początku swojej drogi w dorosłym życiu pracujemy nad sobą właśnie po to, żeby robić więcej, szybciej, sprawniej. Mijają lata i nagle spostrzegamy, że przebiegamy przez życie (właśnie "przebiegamy", a nie biegniemy - o to mi chodzi :)) gubiąc po drodze najważniejsze skarby: własne pasje, dzieciństwo własnych dzieci, ciepłą rozmowę z rodzicami, uśmiechy przyjaciół i zdrowie. Następuje opamiętanie i teraz chcemy dla odmiany ćwiczyć się w zwalnianiu. Ale przez lata wyżłobiliśmy w naszej psychice głębokie koleiny, w których tkwimy i które trzymają nas na obranym kursie. Nieraz widzieliście samochód próbujący wyjechać z kolein. Trochę do przodu, trochę do tyłu, znów do przodu i znów do tyłu. Jeśli kierowca niecierpliwi się i dodaje gazu, koła buksują w miejscu. Trzeba wciskać gaz delikatnie, żeby złapały przyczepność i znów ruszyły trochę do przodu, trochę do tyłu. I tak samo teraz my naprawiamy błędy: trochę do przodu, trochę do tyłu i znów, i jeszcze raz, do skutku.

Jestem na etapie wydobywania się z koleiny. Tym "trochę do przodu" ma być wolna niedziela. Pilnuję się, żeby nie przyjmować żadnych wykładów, zajęć na niedzielę. Walczę ze sobą i współpracownikami, żeby nie zajmować się sprawami zawodowymi w tym dniu. Jest to trudne, bo pracuję w domu i wszyscy uważają, że przecież nic się nie stanie, jeśli na chwilę podejdę do komputera i coś im sprawdzę, prześlę, odblokuję program itp. I tak chwila do chwili - potrafiły zająć mi cały dzień. Najtrudniej jednak jest opanować chęć robienia porządków. I tu pomaga mi sposób My Slow Nice Life. Jednak trzeba być twardym, żeby trzymać się tego.

I kto by pomyślał, że wypoczywanie jest takie trudne?! W dzieciństwie to przychodziło samoistnie.

niedziela, 9 lutego 2014

Niedziela niedzielą ma być i basta!!! Zmiany (3)

Co robicie zwykle w niedzielę? Czy to dla Was jakiś wyjątkowy dzień, czy taki jak inne? Czy nadrabiacie zaległości w sprzątaniu, praniu i innych robotach domowych, czy robicie dodatkowe fuchy, czy może snujecie się po domu pod hasłem: wypoczywam?

Dlaczego o tym piszę? Bo zwróciłam uwagę na to, że nie potrafię porządnie spędzać niedzieli. Odkąd sięgnę pamięcią, do czasów, gdy jeszcze pracowało się w soboty, u nas w domu niedziela służyła przede wszystkim do prac porządkowych, na które w tygodniu zagoniona mama nie miała czasu. Nie tylko dorośli pracowali 6 dni w tygodniu, dzieci też chodziły do szkoły od poniedziałku do soboty. Przy takim układzie tygodnia, rzadko kiedy niedziela była była dniem świątecznym, przeznaczonym na wypoczynek. Czasem, w lecie jeździliśmy nad rzekę, do Młocin, ale najczęściej było to nadrabianie zaległości. Lata mijały, tydzień pracy zaczął się skracać. Dopracowaliśmy się pięciodniowego tygodnia pracy, ja rozpoczęłam dorosłe życie, ale nadal nie umiałam w niedziele, czy teraz już w weekendy odpoczywać. Te wolne dwa dni służyły mi nadal do sprzątania i robienia fuch (czytaj zleconych). Wychowałam Dziecko, które poszło własną drogą, zostałam sama i co? Ciągle nie potrafię w weekendy zająć się wszystkim, tylko nie pracą i porządkami. Skąd u mnie ten napęd, że jeszcze to trzeba zrobić, jeszcze tamto. Jeśli szybko zrobię to coś, to będę miała wolne. Ale zanim jeszcze skończę to coś strasznie ważnego robić, już zwala mi się coś nowego. A ja pokornie zabieram się za to, bo tak zostałam nauczona. Dość!!! Postanawiam to zmienić. W soboty ostatecznie mogę zajmować się domem, ale od tej pory zrobię wszystko, by NIEDZIELA BYŁA NIEDZIELĄ i BASTA!!! Nie znaczy to, że będę cały dzień wylegiwała się i nudziła jak mops. Nie, mam zamiar w niedzielę zajmować się tylko tym, co lubię robić. Tym, co sprawia mi przyjemność. To może być wszystko, co tylko nie znajduje się na liście spraw do załatwienia i rzeczy do zrobienia. I oczywiście będzie sprawiało mi frajdę. Przede wszystkim postanowiłam czytać bez tego alarmu w głowie, że ja tu sobie czytam (w domyśle: nic nie robię) a tyle rzeczy jest jeszcze do zrobienia. I już wiem po dzisiejszym dniu, jak trudno ten alarm wyłączyć. On chyba zagościł w moim mózgu na dobre, bo nawet dzisiaj podczas urodzin u mojej mamy co chwilę mi się włączał. Koszmar!!! Jak sobie z tym radzić? Na początek po prostu mówię sobie w myśli: dzisiaj nic nie robię i cieszę się życiem - zamknij się. Ale on oczywiście nie ustępuje - działa jak budzik, który co kilka minut przełączamy na drzemkę. Jak przy medytacji, pozwalam, aby te myśli przyszły i popłynęły dalej, ale to strasznie męczące. Na razie jednak nic lepszego nie wymyśliłam. Jeśli ktoś zna sposób na zapanowanie nad tym samopopędzaniem się, proszę o radę. Jeśli wymyślę jakiś lepszy sposób, napiszę o nim.  Na razie cieszę się, że w ogóle udało mi się spędzić niedzielę bez nadganiania pracy zawodowej, czy sprzątania. Następną niedzielę też tak spędzę. Przy dziesiątej może mój system alarmowy odpuści i da mi spokojnie cieszyć się innością, wyjątkowością niedzieli.