środa, 30 października 2013

Porażka systemu nauczania

Miały być dwa inne posty, ale to mnie powaliło. Nie chcę niczego komentować, bo na usta cisną się same inwektywy pod adresem decydentów, którzy ciągle majstrują przy programach nauczania, nauczycieli, którym jak widać brak kompetencji lub determinacji, no i samych uczniów. Wydaje mi się, że szkoły prywatne, które uzależniają zatrudnianie i przedłużanie umów z nauczycielami od ich wyników pracy, czytaj: stawiania dobrych ocen, bo takich życzą sobie rodzice zrzucający się na wynagrodzenie tych nauczycieli, to nieporozumienie. Poziom nauczania jest z każdym rokiem coraz niższy. Jednak, żeby nie czepiać się tylko szkół prywatnych, to wspomnę jeszcze o jednej z lepszych szkół warszawskich, do której chodziła Moja Córka. Nauka historii była zaczynana od początku, czyli starożytności mniej więcej co 2 lata, albo i częściej, bo zmieniał się nauczyciel i miał własną koncepcję nauczania. Efekt był taki, że do matury Moje Dziecko zdążyło opanować historię starożytną, średniowiecze i wchodziło w okres odrodzenia. W porywach udawało nam się dojść do oświecenia, jeśli nauczyciel był ambitny. W przypadku fizyki - porażka totalna, bo po co człowiekowi w klasie z wykładowym francuskim znajomość działania różnych urządzeń, że nie wspomnę o bardziej skomplikowanych zagadnieniach z tego przedmiotu. Co do chemii, miałam wątpliwości, czy w ogóle coś się robi, a z geografii mamy pewne postępy z racji podróży po świecie. Dzięki temu Moje Dziecko zaczęło się orientować, gdzie, co leży na kuli ziemskiej. Doskonale prowadzony był polski i literatura i oczywiście języki obce. Coś więc było dobrego i cieszy mnie oczytanie Dziecka oraz ukierunkowanie jej w kwestiach kultury, co jest z pewnością ogromną zasługą jej nauczycielki, która umiała zainteresować młodzież swoim przedmiotem.

poniedziałek, 28 października 2013

Wspomnienie lata (1)

Mamy już połowę jesieni. Trzeba przyznać, że była i jest nadal wyjątkowo piękna. Jednak widać jak powoli odchodzi i lada chwila zacznie ustępować miejsca szarugom, pluchom, aż wreszcie nadejdzie zima. Już cieszę się na mróz i śnieg, bo jestem ogromną fanką zimy i w kwietniu byłam chyba jedną z nielicznych osób, które cieszyły się, że trwa ona tak długo. Zanim jednak zaczną nas przytłaczać szare i ponure dni, polewając nas strumieniami deszczu, przyjrzyjmy się, co pozostało w trawie po lecie. Zaskakują nas jeszcze kwitnące drobne kwiatki wciśnięte gdzieś pomiędzy suche wiechcie, resztki koniczyny, czy krwawnika pośród opadłych liści. Ich wola trwania jest zadziwiająca i wzruszająca. Zupełnie jak ludzie czepiają się życia i starają się przedłużyć je dopóki się uda. Czyż nie jest to piękne?



















poniedziałek, 21 października 2013

Gdzie jest granica minimalizmu?

Dwa dni temu napisałam komentarz do posta Ajki tutaj:
"Nic dodać, nic ująć. Nie szukajmy na siłę uniwersalnej definicji. Tych minimalizmów będzie tyle, ile jest nas. Każdy ma własną koncepcję, która najbardziej przystaje do jego charakteru. Chciałoby się powiedzieć: każdy ma taki minimalizm na jaki go stać lub na jaki zasługuje :)))). To oczywiście żart, ale coś w nim chyba jest. Jesteśmy różni i różne są nasze potrzeby, możliwości, uwarunkowania. Ważne jest to, że mamy wytyczoną jakąś drogę, jakiś cel, do którego zmierzamy wolniej lub szybciej, prosto lub meandrując w życiu. Myślę, że każdy nasz minimalizm jest piękny i wart zachodu, bo daje nam poczucie szczęścia i porządku we własnym życiu. Zresztą, co nam to daje każdy z nas musi sobie sam uświadomić."

Pomyślałam sobie, że pociągnę dalej ten wątek. Bo zaczęły mi chodzić po głowie różne myśli i pytania. Np. gdzie jest granica minimalizmu? Nie ma. Jak napisałam - każdy ma taki minimalizm, jaki mu odpowiada. Zastanówmy się. Inny jest minimalizm studenta lub niezależnego młodego człowieka bez rodziny, który rzeczywiście wszystko, co ma może spakować w plecak i ruszyć w nieznane na spotkanie przygody, nowego życia itp. Inny będzie minimalizm rodziny, o czym pisał już Konrad w blogu "Droga do prostego życia" i Remigiusz w blogu "Realny minimalizm", inny osób młodych, inny osób starszych, które już z natury nie są tak bardzo mobilne i nie mogą ciągle pakować się i przenosić z miejsca na miejsce. Na potrzeby dyskusji możemy sobie nazwać te minimalizmy np. mobilnym i stacjonarnym :).

Ponieważ minimalizm mobilny raczej mi już nie grozi, aczkolwiek jest bardzo nęcący, skupię się bardziej na minimalizmie stacjonarnym. I tu mam już swoje pewne przemyślenia i doświadczenia. Może nieco przyziemne, nie sięgające jeszcze tej górnej półki przeobrażeń, ale czasami trochę dokuczliwe. Mianowicie - żyjemy sobie na poziomie klasy średniej, albo nawet może ciut wyżej. Harujemy, biegamy, jesteśmy zagonieni: tu zlecenie, tam zajęcia, tu wyjazd, tam projekt. Ale zarabiamy i wydajemy. W pewnym momencie czujemy się już tak zagonieni i zmęczeni, że przysiadamy i zaczynamy zastanawiać się co by tu uprościć, żeby było lepiej. Żeby zaoszczędzić trochę czasu dla siebie. Ja też tak zrobiłam. I jak myślicie, co wymyśliłam? Wpuściłam minimalizm do swojego życia. Jak Ajka napisała "z zapałem neofitki" zachłysnęłam się jego obietnicami. Ograniczyłam zlecenia, zajęcia wyjazdowe, przeniosłam pracę do domu i dokonałam wiele zmian, z których jestem zadowolona, ale pojawiło się pewne ALE. Zyskałam czas dla domu, ale zmniejszyły się dochody. W związku z tym, czas który zyskałam ograniczając pracę zawodową musiałam poświęcić na samodzielne mycie i sprzątanie samochodu, sprzątanie mieszkania, mycie okien, co kiedyś robił u mnie ktoś inny. Jednym słowem: czasu na swoje ulubione zajęcia zyskałam niewiele, a jeszcze odebrałam komuś możliwości zarabiania.Chyba przesadziłam, tym bardziej, że akurat te zajęcia nie są moimi ulubionymi. Myślę, że dla własnego dobra jednak lepiej będzie odrobinę zwiększyć czas przeznaczony na pracę zawodową :). I sami widzicie już, że każdy ma taki minimalizm, na jaki może sobie pozwolić. Mam koleżanki, które uwielbiają krzątać się po domu i dla nich uzyskanie dodatkowego czasu na zajmowanie się domem byłoby dobrodziejstwem. Dla mnie ta granica minimalizmu musi nieco przesunąć się w przestrzeni, bo grozi mi to zapuszczeniem i domu i ogródka :).

Świetnie mi się natomiast sprawdził minimalizm na polu ograniczania bezmyślnej konsumpcji - z braku czasu wpadałam jak huragan do galerii i robiłam masowe zakupy na cały sezon w oka mgnieniu, ale za to nie zawsze byłam zadowolona z końcowych efektów i wiele z tych zakupów lądowało na dnie szafy. Teraz zastanawiam się przede wszystkim nad tym, czy coś jest mi potrzebne, a potem do czego będzie mi to służyć.

Stosowanie minimalizmu w kontaktach międzyludzkich jest po prostu cudownym rozwiązaniem. Zachowanie tylko tych kontaktów, które naprawdę cenimy i które są radosne i niewymuszone to wielka sprawa. Umieć ograniczyć lub przerwać kontakty toksyczne lub nic nie wnoszące do naszego życia jest po prostu jak świeży podmuch wiatru w dusznym pomieszczeniu.

A czy zwróciliście uwagę na to, że życie w prostocie albo jak kto woli zgodnie z zasadami minimalizmu, prostuje również nasz kręgosłup moralny. Po prostu tu również zasady są proste: albo coś jest złe albo dobre. Kolory szarości nie służą do usprawiedliwiania swoich podłości. Mogą co najwyżej stanowić pewne urozmaicenie życia. Chodzi mi o to, że nie odstępujemy od swoich zasad z wygody i dla własnego widzimisię, tylko ewentualnie dla czyjegoś dobra i gdy jesteśmy szczerze przekonani, że nie krzywdzimy tym nikogo innego. No nie do końca wiem, jak to wytłumaczyć, ale wierzę, że rozumiecie o co mi chodzi. W każdym razie życie w prostocie nie wymaga żadnych pokrętnych usprawiedliwień dla swoich poczynań, bo ludzie tak żyjący mają proste zasady moralne.
Ufff, ale się rozpisałam, ale niech idzie, a co mi tam!!!

poniedziałek, 14 października 2013

Zmiany (1)

Postanowiłam wprowadzić trochę zmian w swoim życiu. Od pewnego czasu zaczęłam zauważać, że popadłam w rutynę, a moje dni zaczynają być podobne jeden do drugiego. Nie jestem przeciwniczką rutyny. Nie widzę w niej nic złego, pod warunkiem, że nie mamy poczucia zubożenia naszego życia lub dokuczliwej monotonii. Zasadniczo wydaje mi się, że rutyna może być dobroczynna, ponieważ pozwala na oszczędność czasu. Wiadomo, że czynności, których wykonywanie uległo rutynie, zabierają mniej czasu niż wykonywanie rzeczy nowych. Czynności zrutynizowane wykonujemy automatycznie, natomiast nad nowymi musimy się zastanowić, jak je wykonać i nierzadko dużo czasu upływa zanim dojdziemy do perfekcji. A czym jest perfekcja? Często też wynikiem rutyny.

Jak już napisałam, rutyna wcale nie jest naszym wrogiem, może być sprzymierzeńcem, ale do czasu. Dopóki nie staje się przyczyną wyjałowienia. Jeśli zaczyna dochodzić do takiej sytuacji, należy coś zmienić. Jednak w moim przypadku wszystkie wielkie i gwałtowne zmiany kończyły się jednakowo. Porażką. Mój ojciec zawsze twierdził, że jestem "słomiany zapał". Tym razem postanowiłam zabrać się za poprawę jakości mojego życia bardziej racjonalnie: metodą małych kroczków. Powolutku, ale konsekwentnie do przodu. Jak zwykle w takich przypadkach na pierwszy ogień idzie sposób odżywiania się. Decyzja spowodowana jest nie tyle pragnieniem schudnięcia (co może być mile widziane jako efekt uboczny), co strachem i zdrowym rozsądkiem. Od ponad 20 lat żyję z batem zagrożenia nowotworowego. Rutynowe badania postanowiłam wspomóc zdrową dietą. Do tej pory dość marnie mi to szło. Okresy wzlotów były przerywane okresami spektakularnych upadków, wyrzutami sumienia, pocieszaniem się w postaci dogadzania sobie. I tak ta karuzela się kręciła. Przemyślałam sprawę i doszłam do oczywistych wniosków, że rzucanie się na łeb, na szyję na głęboką wodę, powoduje po pewnym czasie protest organizmu, który domaga się, wręcz żąda czekolady, małego kawałeczka tortu, kotleta (najlepiej schabowego z kapuchą i kartofelkami), tudzież innych cudownych rzeczy wymyślonych przez ludzkość bynajmniej nie w celu zaspokajania głodu, który rzadko kiedy tak naprawdę odczuwamy.

Tak więc na pierwszy ogień moich zmian idzie dieta, albo może nie dieta, a sposób odżywiania się. Żeby mój organizm nie zbuntował się po tygodniu, albo jeszcze wcześniej, na początek skupię się na ograniczeniu spożywania cukru. Tylko tyle. Żadnego ograniczania porcji, głodzenia się i innych bohaterskich wyczynów. Kawy i herbaty nie słodzę, więc tu nie mam nic do poprawiania, ale kocham słodycze i tu jest ogromne pole do popisu. Nie rzucę ich od razu, bo wiem że już za 2 dni wylądowałabym w jakiejś cukierni z obłędem w oczach. A cukiernię mam obok bloku. Będę stopniowo zmniejszała porcje. Mniejsze kawałki ciasta, każdy kolejny cieńszy. Zamiast zjeść cały rządek czekolady, zjem o jedną cząstkę mniej, potem o dwie, a ostatnią będę dzielić na ćwiartki, aż pewnego dnia być może mój organizm wcale nie zechce więcej cukrów niż otrzymuje w owocach i innych, zdrowszych produktach. Gdy to osiągnę, wezmę się za następną drobną zmianę. Ufam, że tym razem pójdzie mi lepiej :).

piątek, 11 października 2013

Skrzynka mailowa

Zrobiłam dzisiaj wstępny porządek na skrzynce mailowej. Zwykle starałam się utrzymywać w przychodzącej poczcie jakiś klar i byłam twarda. Najwyżej jedna strona maili. Najlepiej niecała. Zapuściłam jednak bazę z adresami mailowymi i zemściło się to na mnie okrutnie. Wczoraj wieczorem otrzymałam maila, który w nagłówku miał TWOO a dalej imię i nazwisko mojej koleżanki. Ufnie otworzyłam i starałam się dostać do jej profilu, jeszcze ciągle myśląc, że to jakiś lokalny fb. Po chwili zorientowałam się, gdzie jestem - portal randkowy. Uciekałam piorunem, ale niestety - było już za późno. Portal zdążył założyć mi profil, bez mojej wiedzy i zgody, posługując się moim e-mailem, bo nic więcej nie dostali na mój temat. Mało tego, wczytał sobie całą bazę moich adresów e-mailowych i rozesłał do wszystkich znajomych i, co gorsza kontrahentów i współpracowników w liczbie około 300, zaproszenie do odwiedzenia mnie na tym portalu. Możecie sobie wyobrazić, co się działo. Pomijam, że od rana spływały mi na skrzynkę radosne propozycje od kolegów i kąśliwe uwagi od mniej życzliwych znajomych, że PP zadzwonił ze zdziwieniem, czego ja tam szukam, ale najgorsze dopiero mnie czekało. Cały dzień dzwoniłam po urzędach i firmach współpracujących, pisałam sms-y i maile ostrzegające przed otwieraniem poczty ode mnie zaczynającej się od literek TWOO i oczywiście wyjaśniałam i przepraszałam. Najadłam się wstydu także przed zupełnie obcymi ludźmi, którym udzielałam porad i których maile nadal tkwiły w mojej skrzynce. Zmarnowałam cały dzień, zamiast zająć się pracą. Wieczorem usiadłam i wyczyściłam bazę e-maili. Gdybym robiła w niej porządki na bieżąco, miałabym mniej ludzi do obdzwaniania i tłumaczenia się. I tak widzę, że ciekawość zżera ludzi i niektórzy włażą na ten portal, bo on radośnie natychmiast przysyła mi powiadomienia o tym. No cóż, zostali ostrzeżeni. Chcą mieć taką samą "zabawę" jak ja, to już na własne życzenie. Swoją drogą napisałam maila do firmy obsługującej portal z żądaniem natychmiastowego usunięcia moich danych i założonego mi profilu. Mam nadzieję, że nie przyjdzie mi walczyć z nimi zbyt długo.
Jeszcze raz ostrzegam wszystkich przed mailami z tego portalu, bo przy stosowanych przez nich metodach, może się to zacząć rozprzestrzeniać z prędkością światła.

sobota, 5 października 2013

Dzikie zwierzęta w mieście

Jeśli Tarchomin to jeszcze miasto :) . Sądząc po gęstej i coraz bardziej ekspansywnej zabudowie - tak. Sądząc po odległości od Centrum - peryferie. Nowe peryferie, które powstały na terenie dawnych lasów. Pamiętam, że przyjeżdżało się tu na grzyby, a Modlińska była wąską, zwykłą szosą. Szosą - nie drogą w obecnym rozumieniu. A teraz człowiek zaanektował te tereny dla siebie, nie pytając o zgodę ich rdzennych mieszkańców, czyli zwierząt. W ekspresowym tempie zaczęły powstawać osiedla. Jedno po drugim. Bloki stawiane są coraz gęściej, a wszystko to jeszcze ogrodzone jest płotami. W ten sposób wtargnęliśmy i zabudowaliśmy, pogrodziliśmy naturalne szlaki przemieszczania się zwierząt, które tu mieszkały i nadal mieszkają. Zdezorientowane i przestraszone. Gdy jeszcze moje osiedle było ostatnim, a dalej był las, do którego chodziłam z psem na spacer (wówczas jeszcze tylko z jednym hehehe), miałam okazję spotykać zające, sarny, wiewiórki, no i dziki, jeśli wcześnie rano lub o zmierzchu się tam zapuszczałam. Nad Wisłą udało mi się kiedyś spotkać bobra. Potem powstały nowe osiedla, a przy moim część lasu przerobiono na park. Zwierzęta jednak pozostały. Biedne mają problemy z dostaniem się do wody, do Wisły. Zdarzało mi się widzieć stadko saren biegające wzdłuż płotu wokół nowego osiedla w poszukiwaniu nowej drogi. Biegały w prawo i w lewo, zawracały. Zajączków już prawie nie widuję. Natomiast problemem są dziki przechadzające się po parku, ulicami, np. Ordonówny czy Topolową. Biedne stworzenia mają coraz mniej możliwości wyżywienia się a do tego utrudnione warunki poruszania się po swoim dawnym królestwie, które zniknęło. Stanowią też pewne niebezpieczeństwo dla nas, aczkolwiek do tej pory nie było jeszcze żadnych konfliktów na linii dziki - ludzie i psy.

Pamiętam, lata świetlne temu, oglądałam kreskówkę "Krecik w mieście". O tym jak Krecik mieszkał na polanie w lesie, miał przyjaciół, znajomych i swój domek i wszyscy żyli szczęśliwie. Pewnego dnia na ich polanie pojawił się buldożer i ze strasznym hałasem zaczął kopać i niszczyć domki sąsiadów. Domek Krecika jakoś się ostał. Na koniec pamiętam taką scenę, że siedzi Krecik na swoim domku na spłachetku trawnika pomiędzy blokami, a wokół nie ma już przyjaciół, bo kto przeżył, musiał uciec dalej w las.

Niestety ekspansja człowieka jest tak ogromna, że te ucieczki wymagają przebywania coraz większych odległości. Niszczymy wszystko wokół bezmyślnie i egoistycznie. Ciągle nawołuje się do budowy nowych mieszkań, których podobno brakuje, a przecież wiele z nich stoi pustych, co obserwuję tu na Tarchominie i na Żoliborzu u mamy. Po prostu budowa i sprzedaż mieszkań to zwykły biznes a nie potrzeba. Bezwzględny.

A teraz zapraszam na spacer po resztce naszego lasu:

do lasu zapraszają nas takie mostki




to jest główny deptak
polanka na pikniki
polanka na górce




mieszkańcy

czwartek, 3 października 2013

Sezon na jabłka

No i mamy sezon na jabłka. U mnie jabłka królują już od sierpnia, kiedy to PP przywiózł pierwszą torbę z Mazur. Są przekąską pomiędzy posiłkami, deserem i mogą być też podstawą posiłku. Lubię jabłka w każdej postaci i mimo szaleństwa owocowego w ciągu lata, zawsze czekam na sierpień i pierwsze jabłka.
Poniżej przepis na ekspresowe ciasto biszkoptowe z jabłkami:

Składniki:

4-5 jabłek

łyżeczka oleju kokosowego lub innego tłuszczu

1 szklanka mąki
1 szklanka cukru
3 jajka
łyżeczka proszku do pieczenia
3 łyżki wody
cynamon

Formę smarujemy olejem kokosowym. Jeśli używamy innego tłuszczu, dobrze będzie posypać jeszcze pokruszonymi biszkoptami, w braku biszkoptów wysypywałam bułką tartą i też było dobrze, ale biszkopty lepsze.
Jabłka obieramy, kroimy na połówki i wycinamy gniazda nasienne.

Pozostałe produkty miksujemy. Wylewamy do formy. Na wierzchu układamy jabłka i posypujemy cynamonem. Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na 40-45 minut. Po przestygnięciu można posypać cukrem pudrem. Ja używam do pieczenia spodu od prodiża. W dawnych czasach, gdy nie miałam piekarnika, piekłam to w prodiżu i też wychodziło. Ciasto ma tą wspaniałą zaletę, że raczej nie da się go zepsuć. No i robi się ekspresowo.

Dzisiaj natomiast, ponieważ nadal marnie się czuję i nie mam siły na wymyślanie obiadów, zrobiłam na obiad ryż z jabłkami:
Jabłka po obraniu i pokrojeniu na ćwiartki wrzuciłam na patelnię z rozgrzanym olejem kokosowym, posypałam wszystko cukrem, cynamonem i dosypałam goździków. Po paru minutach miałam pyszny sos do wcześniej ugotowanego ryżu. Miałam bardzo soczyste jabłka, które szybko się rozpadły. W przypadku twardych i mniej soczystych podlewam delikatnie wodą.

Dla zabieganych to naprawdę super szybkie posiłki. No i niedrogie.
Życzę smacznego :) !

środa, 2 października 2013

Życie może być proste



Byłam chora. Często, gdy chorujemy i nie zajmujemy się pracą, mamy szansę nadrobić zaległości czytelnicze, lub inne. Niestety rozchorowałam się tak, że nie miałam siły nawet czytać. Za to, gdy już doszłam trochę do siebie, wpadłam na bloga Olimpii i przeczytałam, co sądzi o minimalizmie tutaj. Przede wszystkim rozbawiło mnie trafne skądinąd spostrzeżenie, że idea minimalizmu nabiera nowych cech, takich jak podążanie za nim, jak za modą, co wypaczyło tą ideę powodując zwiększone zakupy i większą stertę śmieci, bo przecież trzeba wyrzucić wszystko to, co nie minimalistyczne. W tym pędzie za nową modą zgubiło się gdzieś właściwe pojęcie minimalistycznego życia.

Zastanowiłam się więc nad tym, ile minimalizmu jest w moim życiu. Czy ten minimalizm ogranicza się tylko do wyrzucania i nie kupowania, czy ma jakieś głębsze znaczenie. Wyrzucanie idzie mi opornie. Wychodzę z założenia, że skoro coś kiedyś kupiłam, czyli poświęciłam swoją energię życiową, żeby na to zarobić, to powinnam wykorzystać to, czasem nawet dając drugie życie, a nie bezmyślnie wyrzucać i gnać do sklepu po nowe, modniejsze. Jeśli chodzi o ciuchy - drobne naprawy i cerowanie nie są mi obce. W przypadku rzeczy - szukam możliwości naprawienia. Ograniczenie zakupów do minimum nie było dla mnie bolesne. Teraz powoli, bardzo powoli, z pewnym bólem serca wyzbywam się książek. Mam ich setki. Zastawiłam nimi trzy pokoje w domu i jeszcze całą jedną ścianę u mamy w domu. Często sama już nie pamiętam, co mam i zdarzało mi się kupowanie podwójnych egzemplarzy. Ba!!! Moje szaleństwo posuwało się do świadomych zakupów drugiego egzemplarza czegoś, bo ładniej wydane, bo w skórze (kiedyś były takie wydawnictwa), bo z piękniejszą grafiką itp. Aż w końcu nastąpiło opamiętanie, gdy zabrakło miejsca na półkach i książki zaczęły piętrzyć się wszędzie, gdzie udało się je położyć. Tak więc w kwestii opróżniania mieszkania jeszcze mam wiele do zrobienia.

Jeśli chodzi o kontakty, to już wiele lat temu, nie wiedząc jeszcze nic o idei minimalizmu w życiu, oczyściłam swój kalendarz z wielu adresów i telefonów. W pewnym momencie zauważyłam, że niektóre kontakty nie wnoszą w moje życie niczego nowego. Spotykamy się i ciągle tylko wspominamy, co było kiedyś, ale nie posuwamy się do przodu, nie rozwijamy się. Szkoda mi było czasu. Uznałam, że trzeba zrobić miejsce dla nowych znajomości. Wiadomo, że wszystko w życiu ma swój czas i miejsce. Coś musi odejść, żeby wpuścić do życia coś nowego. Tak się stało ze mną. Po latach odnalazły się osoby, z którymi kiedyś przerwałam kontakty i mimo, że czasem spotykamy się, nie żałuję lat, gdy nie było ich w moim życiu. Jest dobrze.

Jeśli chodzi o zachłanność na życie - też uległa pewnemu ograniczeniu, stonowaniu. Przestałam miotać się po świecie to tu to tam, wszędzie biegiem, wszędzie w pędzie, byle więcej zobaczyć. Efekt był taki, że dopiero na zdjęciach widziałam, co naprawdę oglądałam wcześniej. Teraz zwolniłam. I tak nie dam rady obejrzeć wszystkich cudów na świecie. Muszę cieszyć się tym, co mam sposobność oglądać. Podelektować się tym, co widzę. Nie lecieć na oślep w prawo i w lewo, wprzód i w tył, bo tam za zakrętem na pewno też jest coś pięknego. Pieski skutecznie zatrzymały ten mój pęd. Gdy był jeden, nie było problemu zostawić go u Babci i jechać, gdzie mnie gna. Przy obecnej liczbie, musiałam nauczyć się cieszyć tym, co mam na co dzień wokół siebie i chwilami wyrwanymi losowi, gdy uda mi się namówić kogoś do opieki na dzień lub dwa.

W pracy też nauczyłam się odmawiać. Ustaliłam godziny, w jakich odbieram telefony służbowe i trzymam się tego. Mogę ostatecznie zrobić coś wieczorem, ale to musi być moja decyzja, a nie reakcja na czyjś telefon. Muszę mieć czas też dla siebie. Nie biorę też już wszystkich zajęć. Wyjeżdżam tylko na zajęcia niedaleko domu. Nie biorę zajęć, które wymagają wyjazdu z noclegiem. Chyba, że mam ochotę połączyć przyjemne z pożytecznym i zostać gdzieś na dzień lub dwa, żeby odpocząć. Tak, jak to miało miejsce ostatnio, na początku września, gdy wyjazd na Pomorze połączyłam z jednodniowym odpoczynkiem na Mazurach.

To chyba sporo mam tego minimalizmu w życiu. Ponieważ dobrze się z tym czuję, nie widzę potrzeby, żeby jakoś szybciej dążyć do bardziej radykalnych cięć w życiu. Powolutku sobie kroczę swoją drogą, która chwilami okazuje się być drogą minimalistyczną, chwilami zwyczajnie prostym życiem, a chwilami nawet pewną stagnacją, bo akurat taki przyszedł czas, że nie mam ochoty do niczego się zmuszać i niczego zmieniać. I o to chyba w tym wszystkim chodzi, aby nie robić nic na siłę, nic z musu. Chcę - robię, nie chcę - stoję w miejscu.