No właśnie fast czy slow? O tym już napisała Ajka tu. Ja chciałam skupić się na maleńkim elemencie podróżowania: podróży samochodem. Kiedyś uważałam ją za element dodatkowy do wyjazdu, ale konieczny: trzeba dotrzeć z punktu A do punktu B. Koniecznie jak najszybciej. Kiedy jechałam sama, najczęściej wsiadałam do samochodu w punkcie A i jechałam non-stop, cały czas kontrolując średnią prędkość, aby tylko nie spadła za bardzo. Zdarzały się chwile przerw na siusiu (niechętnie, ale konieczność wyższa) i dalej w drogę. Myślę, że taka jazda uwarunkowana była przede wszystkim późniejszymi dyskusjami ze znajomymi: jak to tyle czasu jechałaś?! Ja tą trasę robię w . . . i tu najczęściej padał, raczej mało wiarygodny, czas, z którego wynikało, że gość gnał ze średnią prędkością 100km/h, czyli musiał w większości mocno tą setkę przekraczać. Nie mogłam być gorsza w tym swoistym biciu rekordów i też musiałam wykazać się. Teraz myślę, że te wszystkie rekordy to w najlepszym razie opowieści babuni na dobranoc, żeby nie nazwać ich skrajną głupotą.
Podróżowanie z dzieckiem siłą rzeczy wymagało zwolnienia tempa. Dziecko się nudzi, chce siusiu, pić, jeść, ma chorobę lokomocyjną. . . i ta pętla powtarzała się w nieskończoność. Czas jazdy wydłużał się niemiłosiernie a ja robiłam się coraz bardziej spięta. Pierwsze siusianie najczęściej było już na rogatkach. W ten sposób podróż nad morze lub w góry zajmowała nam cały dzień. Co za wstyd!
Z czasem zaczęłam uważać podróż za integralny element wyjazdu (służbowego, czy na wakacje) i zaczęłam dostrzegać jej urok. Już nie wkurzałam się na to, że długo trwa, przestałam kontrolować średnią prędkość, a zaczęłam dostrzegać widoki za oknem, robić popasy na spacery i jedzenie, a nawet zatrzymywać się, żeby po drodze coś obejrzeć, zwiedzić, zrobić zdjęcie. Coraz bardziej zachwyca mnie sama jazda i możliwości wykorzystania tej okazji na przyjemności. Jazda stała się odprężeniem, możliwością wyłączenia się z życia. Jadę, więc nie ma spraw zawodowych, telefonów, problemów domowych. To wszystko zatrzymuje się na te parę/kilka godzin. I jestem tylko ja, droga i moje myśli. Bo w tym czasie można też wiele przemyśleć. Powoli i na spokojnie. Sprzyja temu cisza w samochodzie, bo rzadko kiedy włączam radio. Uwielbiam jechać w ciszy. Włączenie radia sprowadza mnie od razu do rzeczywistości, zagłusza moje myśli i rozprasza mnie. A poza tym, ile można słuchać reklam i papki muzycznej?!
Tym sposobem mój stosunek do samej czynności jazdy ewoluował od konieczności, szybkości, pośpiechu i nerwów do spokoju, zachwytu, kontemplacji i prawdziwie ślimaczej powolności.
A oto dowód na uroki drogi, którą przemierzałam niedawno jadąc na szkolenie: