piątek, 24 października 2014

Podróżowanie slow czy fast?

No właśnie fast czy slow? O tym już napisała Ajka tu. Ja chciałam skupić się na maleńkim elemencie podróżowania: podróży samochodem. Kiedyś uważałam ją za element dodatkowy do wyjazdu, ale konieczny: trzeba dotrzeć z punktu A do punktu B. Koniecznie jak najszybciej. Kiedy jechałam sama, najczęściej wsiadałam do samochodu w punkcie A i jechałam non-stop, cały czas kontrolując średnią prędkość, aby tylko nie spadła za bardzo. Zdarzały się chwile przerw na siusiu (niechętnie, ale konieczność wyższa) i dalej w drogę. Myślę, że taka jazda uwarunkowana była przede wszystkim późniejszymi dyskusjami ze znajomymi: jak to tyle czasu jechałaś?! Ja tą trasę robię w . . .  i tu najczęściej padał, raczej mało wiarygodny, czas, z którego wynikało, że gość gnał ze średnią prędkością 100km/h, czyli musiał w większości mocno tą setkę przekraczać. Nie mogłam być gorsza w tym swoistym biciu rekordów i też musiałam wykazać się. Teraz myślę, że te wszystkie rekordy to w najlepszym razie opowieści babuni na dobranoc, żeby nie nazwać ich skrajną głupotą.

Podróżowanie z dzieckiem siłą rzeczy wymagało zwolnienia tempa. Dziecko się nudzi, chce siusiu, pić, jeść, ma chorobę lokomocyjną. . .  i ta pętla powtarzała się w nieskończoność. Czas jazdy wydłużał się niemiłosiernie a ja robiłam się coraz bardziej spięta. Pierwsze siusianie najczęściej było już na rogatkach. W ten sposób podróż nad morze lub w góry zajmowała nam cały dzień. Co za wstyd!

Z czasem zaczęłam uważać podróż za integralny element wyjazdu (służbowego, czy na wakacje) i zaczęłam dostrzegać jej urok. Już nie wkurzałam się na to, że długo trwa, przestałam kontrolować średnią prędkość, a zaczęłam dostrzegać widoki za oknem, robić popasy na spacery i jedzenie, a nawet zatrzymywać się, żeby po drodze coś obejrzeć, zwiedzić, zrobić zdjęcie. Coraz bardziej zachwyca mnie sama jazda i możliwości wykorzystania tej okazji na przyjemności. Jazda stała się odprężeniem, możliwością wyłączenia się z życia. Jadę, więc nie ma spraw zawodowych, telefonów, problemów domowych. To wszystko zatrzymuje się na te parę/kilka godzin. I jestem tylko ja, droga i moje myśli. Bo w tym czasie można też wiele przemyśleć. Powoli i na spokojnie. Sprzyja temu cisza w samochodzie, bo rzadko kiedy włączam radio. Uwielbiam jechać w ciszy. Włączenie radia sprowadza mnie od razu do rzeczywistości, zagłusza moje myśli i rozprasza mnie. A poza tym, ile można słuchać reklam i papki muzycznej?!

Tym sposobem mój stosunek do samej czynności jazdy ewoluował od konieczności, szybkości, pośpiechu i nerwów do spokoju, zachwytu, kontemplacji i prawdziwie ślimaczej powolności.

A oto dowód na uroki drogi, którą przemierzałam niedawno jadąc na szkolenie:


wtorek, 21 października 2014

Śniadanko

Zachęcona smakowitym zdjęciem na blogu KWESTIA SMAKU oraz jego walorami zdrowotnymi postanowiłam też zjeść takie śniadanko. Moje wyszło tak:
Oczywiście trochę przepis zmodyfikowałam i nie ucierałam jabłuszka a pokroiłam na drobne kawałki, no i nie podprażyłam słonecznika, bo czasu brakło. Ale i tak wyszło super. Myślę, że taka wersja śniadanka zagości częściej w moim domu, przynajmniej w te dni, kiedy mam trochę więcej luzu rano. Bo jednak kanapki są najszybszą formą śniadania, nie wspominając o wszelkich musli, czy płatkach kukurydzianych, które też zawsze urozmaicam owocami i bakaliami, a przynajmniej gotować nie trzeba. W swoim czasie uwielbiałyśmy z Córką zacierki na mleku lub lane kluseczki - też na mleku. I bawiłyśmy się w takie gotowanie w dni wolne od pracy, bo w zwykłe dni był zawsze jakiś ekspres mieszczący się w wyścigu z czasem.

niedziela, 19 października 2014

Jak to jest z tą konsekwencją?

W piątek kończąc wpis stwierdziłam, że idę spać z MOCNYM postanowieniem doprowadzenia do ładu mieszkania i załatwienia paru najpilniejszych chociaż spraw.

Zeznaję pokornie, że spięłam się i prawie mi się udało. Prawie, bo chyba zbyt wiele naraz chciałam zrobić. Czy zauważyliście, że ilekroć coś postanawiamy, zwykle jest tego więcej niż jesteśmy w określonym czasie zrobić. Na ogół bardzo optymistycznie zakładamy, że w ciągu jednego dnia damy radę zrobić wszystko, co odwlekaliśmy tygodniami. Niestety, to tak nie działa. W rezultacie, mimo że narobiliśmy się danego dnia, idziemy spać z przekonaniem, że jednak nie jesteśmy doskonali, bo nie zrealizowaliśmy pełnego planu. W sobotę wieczorem postanowiłam zmienić tą zasadę. Poklepałam się po ramieniu i stwierdziłam, że świetnie sobie poradziłam, przecież mogło być gorzej. Ja wiem, że mogło też być lepiej, ale postanowiłam nie dokopywać sobie i cieszyć się swoimi osiągnięciami.

Jednak muszę się przyznać, że nie ogrom zaplanowanej roboty był dla mnie problemem. Problemem było przełamanie się, skrócenie czasu przeznaczonego na poranną kawusię z książką i zabranie się do pracy. Jak już to się udało, to dalej poszło. Następnym trudnym momentem było wyjście z psami na spacer. Przy tak pięknej pogodzie cały mój człowiek w środku krzyczał: a pochodźcie sobie dłużej, co tam sprzątanie, przecież jest tak ślicznie. Niedługo skończy się ta piękna jesień, to sobie będziesz sprzątać. Zacisnęłam jednak zęby, wróciłam do domu i postanowiłam umyć okno w kuchni. W ten sposób cieszyłam się piękną pogodą wykonując jednocześnie plan. Ale i tak jeszcze zostało mi co nieco na poniedziałek do zrobienia, żeby nie wydawało mi się, że tak spokojnie zacznę nowy tydzień.

piątek, 17 października 2014

Konsekwencja

Nie jestem konsekwentna. Niestety, całe życie byłam niekonsekwentna. Zarówno w stosunku do siebie, jak i i innych. Szczególnie kiepsko ta konsekwencja wychodziła mi przy wychowywaniu Dziecka. Jakoś tak, zwykle odpuszczałam obiecane kary. Jedno muszę jednak przyznać na swoje usprawiedliwienie - byłam konsekwentna, gdy obiecałam coś przyjemnego, w stosowaniu nagród. W takim przypadku nie wymigiwałam się. Obiecane - dotrzymane. Skutkiem tego Dziecko raczej mam rozpuszczone. Ale nie tylko w sprawach Dziecka byłam niekonsekwentna. Gorzej, bo w związkach z facetami też się tak działo. Co jest ze mną nie tak, że nie potrafię zrobić tego, co zapowiedziałam - to pytanie, które często mnie nurtowało. Dlaczego zawsze lub prawie zawsze odpuszczam. Doszłam do wniosku, że najczęściej rzucałam groźbami, obietnicami, pogróżkami itp. w złości, pod wpływem emocji, na zasadzie: ja wam pokażę. No i potem, gdy ochłonęłam, nic już nie pokazywałam. Tym samym nauczyłam wszystkich, że mogą robić, co chcą i nie poniosą za to żadnych konsekwencji.

Brakiem konsekwencji wykazuję się również w stosunku do siebie samej. Setki razy przystępowałam do odchudzania się. Robiłam postanowienia, zaczynałam ćwiczyć, ograniczać jedzenie, a przynajmniej to, co tuczy najbardziej. I co? No cóż. . . .najczęściej po paru dniach było po wszystkim. Coś tam w środku mówiło mi: co ty głupia jesteś? takie wspaniałe lody, ciasto, tudzież coś innego na stole, a ty akurat teraz musisz się odchudzać?! Wyluzuj. Zaczniesz jutro od nowa. I wyluzowywałam. Ale jutro od nowa nie zaczynałam. Znów potrzebowałam czasu, żeby zebrać się w sobie, podjąć "mocne" postanowienie i tak dalej. Nie myślcie sobie jednak, że nie mieszczę się w drzwiach. Co to to nie. Parę razy udało mi się nadludzkim wysiłkiem schudnąć i nawet dość dużo czasu zajęło mi przytycie z powrotem. Od ostatniego odchudzania minęło 7 lat i jakoś do tej pory trzymałam wagę.

A ile razy obiecywałam sobie, że już jutro będę baaardzo dobrze zorganizowana i czego to ja nie zrobię. Wstanę o piątej i ruszę do ataku. Załatwię wszystko, co wlecze się za mną od tygodni, a jeszcze posprzątam (oczywiście generalnie, najlepiej z myciem okien) i od tej pory już zawsze będę utrzymywać w domu wzorowy porządek, żebym nie musiała wstydzić się, gdy sąsiadka po coś nagle wpadnie. No to kładłam się z tym "mocnym" postanowieniem spać, nastawiałam budzik i . . . . .rano włączałam drzemkę bardzo konsekwentnie co 10 minut przez kolejną godzinę. Po czym wyskakiwałam z łóżka z okrzykiem: Boże, jak późno i zaczynał się dzień jak codzień. No dobra, myślę sobie: "pierwsze śliwki robaczywki", ale już jutro to ja wam pokażę. No cóż, nikt niczego raczej nie oglądał, bo sytuacja powtarzała się, jak poprzedniego ranka. Ale nie myślcie sobie, że jestem jakimś tam strasznym leniem i flejtuchem :). Czasem w końcu mobilizuję się i robię, co należy. Z pełną świadomością tego, że gdybym robiła to systematycznie i nie odkładała na ostatnią chwilę, to zajęłoby mi to znacznie mniej czasu i pochłonęło mniej energii.

Tak więc pójdę teraz spać z MOCNYM postanowieniem, że jutro zrobię wreszcie solidne porządki w domu i nie będę marnowała czasu na "nie wiadomo co". Będę twarda i zorganizowana :D.

wtorek, 14 października 2014

Nie chce mi się jechać na szkolenie

Muszę jechać dzisiaj na szkolenie. Czeka na mnie grupa żądnych wiedzy facetów. Tylko co zrobić, skoro za oknem taki piękny dzień, że po prostu nie chce mi się. Jak wykrzesać z siebie entuzjazm do gadania przez kilka godzin? Staram się zachować olimpijski spokój. Jedna kawa, druga. . . .i książka. Na szczęście dzisiejsze zajęcia mam po południu, więc nie musiałam zrywać się o świcie i latać po mieszkaniu w gorączkowym pośpiechu. Wyszykowałam się, poszłam z dziewczynkami do parku na spacer, a teraz piję znów kawę przy oknie w kuchni i czekam na PP. Zjemy wspólnie śniadanie. Potem odwiozę dziewczynki do Babci i przed wyjazdem z miasta kupię sobie upatrzoną w empiku książkę. Zatrzymam się po drodze w lesie, żeby zjeść kanapkę i przejrzeć nowy nabytek i nacieszyć się jeszcze przez chwilę tym pięknym jesiennym dniem. Wrócę późnym wieczorem i padnę.

No cóż, różne typy ludzkie pojawiają się na zajęciach. Na ogół radzę sobie doskonale z pacyfikowaniem malkontentów, typów agresywnych i napastliwych, którzy na mnie wylewają wszystkie swoje żale na obowiązujące przepisy, własną niewiedzę i chyba tym samym za nieudane życie. Lub nie takie, jakie miało być we wcześniejszych planach. Dziś trafiły mi się dwa kompletnie przeciwstawne typy: jeden agresor, napastliwy, krzykliwy i nieprzyjemny i jeden naprawdę zainteresowany tym, żeby wyciągnąć z zajęć jak najwięcej, przy czym łagodny, pogodny i życzliwy światu, co widać było również w czasie przerw, gdy rozmawiał z pozostałymi uczestnikami. Reszta, to masa, ludzie którzy przyjechali na zajęcia, bo musieli.Odsiedzą swoje, bo im kazali, pójdą do domu i z głowy. Zwróciliście uwagę na to, że gdy ludzie mają okazję dowiedzieć się czegoś (często za darmo, bo płaci im pracodawca), to nie wykorzystują tej okazji. Dopiero, gdy potem przychodzi moment, że ta wiedza jest im potrzebna, to płacą ciężkie pieniądze za nią i starają się wtłoczyć co trzeba do głowy w rekordowym czasie. Też tak kiedyś miałam. Teraz, gdy poddaję się szkoleniu lub jestem na spotkaniu, na którym można się czegoś dowiedzieć, staram się wykorzystać ten czas.

piątek, 3 października 2014

Granice tolerancji i akceptacji

Czym jest tolerancja?

TOLERANCJA - uznawanie prawa innych do posiadania poglądów, gustów itp. odmiennych od poglądów oceniającego, nie obejmuje idei antyhumanitarnych lub zbrodniczych (Encyklopedia popularna PWN, 1996);
                           - uznawanie czyichś poglądów, wierzeń, upodobań, czyjegoś postępowania, różniących się od własnych (Słownik języka polskiego, t. 3, 1989).

A czym jest akceptacja?

AKCEPTACJA -wyrażenie zgody na coś, potwierdzenie czegoś, aprobata (Słownik języka polskiego, t. 1, 1989).

Jakie są granice tolerancji a jakie akceptacji? Czy nie wystarczy tolerancja? Może wystarczy po prostu, że toleruję czyjąś inność, czyli nie krytykuję, nie wtrącam się, nie pouczam. Daję żyć. Utrzymuję kontakty, ponieważ nie skreślam w swoim życiu "innego" i widzę w nim człowieka, potrafię się też zaprzyjaźnić. Ale przecież niekoniecznie muszę jego inność akceptować, rozprawiać o niej, słuchać o jej zaletach, czy wręcz sprzyjać jej, czy ustanawiać dla niej szczególne prawa. Zapomnieliśmy już czym jest tolerancja, czym akceptacja, a czym wręcz epatowanie i narzucanie się ze swoją innością, robienie z niej znaku szczególnego, czegoś, co ma wyróżniać na tle zwykłych ludzi. Wydaje mi się, że posuwamy się za daleko. Chcę pozostać przy tolerancji i nie przekraczać pewnych granic, tak samo jak nie życzę sobie, by przekraczano moje granice tolerancji.

Tak jakoś mi się ulało po dzisiejszej lekturze internetu.

czwartek, 2 października 2014

O użalaniu się

Jestem z powrotem.
Zrobiłam sobie przerwę. Nie było to zamierzone, ale tak wyszło. Trochę spraw musiałam przemyśleć, a przynajmniej oswoić je. Nie sprzyjało to pisaniu. Gdybym pisała w tym okresie, pewnie użalałabym się nad sobą, a nie lubię tego. Sama nie lubię użalać się i nie lubię, gdy inni to robią. Tak naprawdę, co to daje? Czy przynosi ulgę osobie użalającej się? Czy po wylaniu żalów na los czuje się lepiej? Pewnie tak, bo podświadomie wydaje jej się, że część problemu przeniosła na kogoś innego, zaśmieciła jego życie swoimi żalami. Czy to coś zmieniło w jej sytuacji? Nic. Nadal ma ten sam problem do rozwiązania. Często ludzie użalają się innym na swój los, ale nie robią nic, żeby coś w swoim życiu zmienić. Najczęściej nie zauważają związku pomiędzy swoim postępowaniem lub zaniechaniem a jakością ich życia. Przyjmują postawę roszczeniową. Należy im się to i to, i tamto, a gdy tego nie dostają winią za to wszystkich wokół i cały świat. Upatrywanie winy poza sobą powoduje niechęć do świata i innych. A to oczywiście do nas wraca. Jeśli użalają się nad sobą nie wciągając w to innych, to dokopują sobie. Jeśli natomiast próbują "uszczęśliwić" swoimi żalami innych, to dodatkowo jeszcze dołują swoich słuchaczy, a przynajmniej zniechęcają ich do siebie. A to przecież takie proste: jeśli coś nie pasuje ci w twoim życiu - zmień to. Zrób wszystko, żeby to zmienić. Zrób pierwszy krok, a potem jakoś pójdzie. Po zrobieniu pierwszego kroku wymyślisz drugi i następny. Ale nie obwiniaj świata o to, że ci się nie wiedzie tak, jakbyś sobie tego życzył.