niedziela, 8 grudnia 2013

Kapitan Philips

Zamiast prezentu na Mikołajki zabrałam Dziecko z jej chłopakiem oraz PP do kina.Wybór padł na "Kapitana Philipsa". Przeczytałam w internecie informację o filmie i początkowo kręciłam nosem na ten wybór, bo miałam nadzieję na lekki, wesoły wieczór. No, ale Dzieci wybrały, niech mają, co chcą. Film trwał 134 minuty i nie żałuję ani jednej. Przez ponad 2 godziny siedziałam wbita w fotel i nawet przez myśl mi nie przemknęło, że może boleć mnie kręgosłup lub cokolwiek zdrętwieć. Zwykle śmieję się, że najlepszym recenzentem filmu jest moje ciało. Jeśli film mi się podoba, a akcja toczy się wartko i wciąga, nie odczuwam żadnych dolegliwości, czy niewygody. Jeśli natomiast podczas seansu kręcę się, boli mnie kręgosłup, a nogi drętwieją, to znak, że filmowi coś dolega, często mimo doskonałych recenzji. "Kapitan Philips" okazał się świetny. Bezbłędnie utrzymuje uwagę widza, nie ma żadnych zbędnych sekwencji. W roli głównej Tom Hanks w doskonałej formie, jak najbardziej oskarowej. Życzę mu z całego serca kolejnej statuetki. Film oparty na faktach. Wydarzenie miało miejsce niedawno, bo w 2009 roku. Amerykański statek handlowy pada ofiarą piratów somalijskich i nie ma to nic wspólnego z romantyzmem opowieści o piratach, jakie serwuje się mniejszym i większym dzieciom. Wydawałoby się, że żyjemy w cywilizowanym świecie, a piraci należą do odległej przeszłości. Okazuje się jednak, że piractwo wcale nie zostało wytępione na świecie, tylko zmieniło swoje oblicze. Współcześni piraci absolutnie nie przypominają tych z Karaibów ;), a załogi współczesnych okrętów, wychowane w klimacie poprawności politycznej i w czasach pokojowych nie są psychicznie przygotowane do walki i stawiania czoła brutalnym napaściom. Tym bardziej należy podziwiać odwagę, determinację i zrównoważenie Kapitana Philipsa. Warto wybrać się na film, na pewno nie będzie to czas stracony. Będzie to także okazja do refleksji nad własnym stosunkiem do świata, do odmienności innych ludzi, do zastanowienia się nad tym, ile człowieczeństwa potrafię uratować w sobie w sytuacji zagrożenia, do czego potrafię się posunąć, żeby ratować siebie. Co prawda, trudno jest z góry przewidzieć, że ja to na pewno tego, czy tamtego nigdy bym nie zrobił/a, bo w chwilach krytycznych ujawniają się w ludziach instynkty, o które sami siebie nie podejrzewają, ale takie myśli chodzą człowiekowi po głowie podczas tego filmu. Do czego jestem zdolna/y?

niedziela, 17 listopada 2013

Zmiany (2)

Napisałam tu, że zamierzam wprowadzać zmiany w życiu, ale nie chcę, żeby były to gwałtowne rewolucje. Mają to być zmiany wprowadzane stopniowo. Krok po kroku. Tak jak przewiduje to filozofia kaizen, o której założeniach świetnie napisał tutaj Arkadiusz. Bez wdawania się w szczegóły, metoda kaizen umożliwia oszukanie podświadomości. Zamiast wprowadzać rewolucyjne zmiany w swoim życiu, które budzą sprzeciw naszej podświadomości, wprowadzany drobne, prawie niezauważalne zmiany, które "nie drażnią" podświadomości i nie budzą jej do buntu. Myślę, że na tej zasadzie np. Beata Pawlikowska proponuje zacząć pracę nad sobą od codziennego 10-minutowego spaceru.  Żadne tam bieganie, żadne długie marsze, nic z tych rzeczy, po prostu 10-minutowy spacer. Nic wielkiego, możemy na to wygospodarować czas w drodze do pracy, na zakupy itp.

Jak pisałam wcześniej, postanowiłam ograniczyć w swojej diecie cukier. Też powoli, krok po kroku zmniejszając codzienną dawkę. I wiecie, co się stało? W momencie, kiedy to napisałam, poczułam nieprzepartą chęć na coś słodkiego. Na tym się nie skończyło. Za każdym razem, gdy próbowałam o ten maleńki okruszek zmniejszyć porcję słodkiej rozkoszy, mój mózg wywijał oberka i oczyma wyobraźni widziałam całe, ogromne słoje nutelli, duże tabliczki czekolady z orzechami, puchary z bitą śmietaną, lody, torty, bezy z kremem czekoladowym i tak dalej. Miałam wrażenie, że zaczęłam wojnę z całą armią słodkości tego świata. Wszelka świadoma kontrola sytuacji, napinanie mięśnia silnej woli i zapieranie się w sobie nie dawało żadnych rezultatów. Wręcz przeciwnie, dochodziło do tego, że moje myśli zajęte były słodkościami non stop i czułam się ciągle głodna, ale głodna na jeden rodzaj pokarmu. Wreszcie zmordowana tym wszystkim poddałam się, przestałam walczyć. Powiedziałam sobie: dobrze, jedz co chcesz, w końcu każdy kiedyś musi umrzeć i jakie to ma znaczenie na co i czy rok wcześniej, czy rok później. Czy przedłużymy to życie o rok, dwa kosztem takiej walki. czy poddamy się i za to będzie przyjemniej. Po tym stwierdzeniu odczułam ulgę. Nic nie muszę! Nie muszę sobie niczego odmawiać! W porządku! Na tym świecie musi znaleźć się miejsce również dla ludzi takich jak ja, o słabiej rozwiniętej silnej woli. I co się stało? Zauważyłam, że powoli moje życie kulinarne również przysiadło na piętach. Przestałam buszować po szafkach w poszukiwaniu słodyczy, zaczęłam mieć ochotę na pomidora, paprykę, jabłka. I nie wiem kiedy, moje myśli przestały krążyć wokół słodyczy. Zaczęłam słodzić kawę miodem i po dwóch kawach dziennie w zasadzie nie poszukuję już słodyczy. Zdarza się czasem kawałek czekolady (ale już nie pół tabliczki) albo na drugie śniadanie kanapka z miodem lub konfiturą. To wszystko. I pomyśleć, że przechodziłam przez całe to szaleństwo tylko dlatego, że coś postanowiłam i klarownie to wyartykułowałam, żeby mieć punkt umocowania w trwaniu w swoim postanowieniu. Aż boję się napisać, jaki ma być kolejny krok na mojej drodze do zmian. Zastanowię się, czy napisać o tym, co planuję, czy dopiero gdy uda mi się już wprowadzić to w życie. W każdym razie ciąg dalszy nastąpi :).

piątek, 15 listopada 2013

Obejrzałam


 
I znowu Polański pokazał, że potrafi robić dobre kino. Do tego tanie: dwoje aktorów, jedno wnętrze, oszczędność rekwizytów. Cały film bazuje na dwojgu aktorach. Wszystko zależy od nich, od ich umiejętności budowania napięcia. Trzeba przyznać, że udaje im się to doskonale. Akcja przybiera dość nieoczekiwany zwrot i kobieta, początkowo traktowana z wyższością i lekceważeniem, niepostrzeżenie przejmuje kontrolę nad rozwojem sytuacji. Do tego parę celnych stwierdzeń. Warto iść. Na pewno nie będzie to zmarnowany czas.
AmbaSSAda - plakat Jednym zdaniem: wesoły absurd, efekt motyla na wesoło. Jeśli ktoś szuka czegoś lekkiego na przyjemny wieczór po zagonionym dniu, to ten film świetnie się nada. Młodzi ludzie wprowadzają się jako jedyni lokatorzy na ul. Piękną 15, gdzie niegdyś mieściła się Ambasada Niemiec. Już od pierwszej nocy dziewczyna stwierdza, że mieszkanie jest jakieś dziwne. Potem jest coraz weselej. Młodzi zaczynają mocno urozmaicone życie w dwóch wymiarach czasowych, wciągając w to również postaci historyczne. Przemieszczanie się wszystkich w tą i z powrotem w czasie powoduje pewne zmiany w historii. Jakie? Zobaczcie sami :).

wtorek, 5 listopada 2013

Jesienne porządki

Wiele razy czytałam na Waszych blogach, że nie znosicie koszenia, bo powoduje hałas, przystrzyżone trawniki trzeba potem podlewać itp. Jako posiadaczka kawałka ogródka nie mogę zgodzić się z tym, bo jeśli trawnik nie jest koszony, to po pierwsze dziczeje i łysieje, a po drugie przedzieranie się przez wybujałą trawę z jednego końca ogródka na drugi, szczególnie po deszczu, nie sprawia mi żadnej przyjemności i myślę, że nie jest to tylko moje odczucie. Nie wspomnę już o wrażeniach estetycznych: czy wolicie patrzeć na zielony zadbany kobierzec, czy wybujałe zielsko, przez które trudno się przebić innym roślinom?
 Mam jednak inną fobię ogródkowo - parkową, mianowicie grabienie liści. Proszę, żeby przyrodnicy lub ogrodnicy wytłumaczyli mi, czy mam rację. W szkole uczono mnie, że to, co znajduje się na ziemi, to cenna ściółka. Składają się na nią m.in. opadłe z drzew liście, które pod wpływem wilgoci rozkładają się, wnikają w glebę i w ten sposób ją zasilają, powodując, że na wiosnę mogą wykiełkować nowe, silne rośliny. Ponadto pod tymi drzewami leżą też kasztany, żołędzie, szyszki i inne cenne produkty stanowiące pożywienie dla zwierząt, które umożliwia im przetrwanie zimy. A teraz do naszego parku, w którym mieszkają wiewiórki i który jest integralną częścią lasu, przyjeżdża ekipa ogrodnicza i to wszystko grabi, ładuje na samochód i wywozi. Tym samym zwierzęta zostały pozbawione pożywienia, a pod drzewami już od pewnego czasu mamy klepisko. Mówi się, że gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Rozszerzyłabym to i powiedziała: gdzie diabeł nie może, tam człowieka pośle. Efekt murowany: na pewno wszystko zniszczy i jeszcze weźmie za to kasę.

niedziela, 3 listopada 2013

Wspomnienie lata (2)

W nawiązaniu do posta, którego pisałam tu kontynuuję spostrzeżenia ze spaceru jesiennego. Dziś dalszy ciąg prezentacji tego, co nam zostało w trawie po lecie. Niestety nie wszystko cieszy i zachwyca, jak to, co pokazałam wcześniej. Dzisiaj fanty, których nikt z nas nie chciałby chyba spotkać na spacerze. Co ciekawe, niby wszyscy wiedzą, że nie należy śmiecić w lesie, że po to stoją śmietniki, żeby z nich korzystać, ale jakoś ciągle znajdują się tacy, którzy chyba nigdy o tym nie słyszeli. Jak to możliwe? Gdzie i kiedy przeoczyli te informacje? Smutne.






środa, 30 października 2013

Porażka systemu nauczania

Miały być dwa inne posty, ale to mnie powaliło. Nie chcę niczego komentować, bo na usta cisną się same inwektywy pod adresem decydentów, którzy ciągle majstrują przy programach nauczania, nauczycieli, którym jak widać brak kompetencji lub determinacji, no i samych uczniów. Wydaje mi się, że szkoły prywatne, które uzależniają zatrudnianie i przedłużanie umów z nauczycielami od ich wyników pracy, czytaj: stawiania dobrych ocen, bo takich życzą sobie rodzice zrzucający się na wynagrodzenie tych nauczycieli, to nieporozumienie. Poziom nauczania jest z każdym rokiem coraz niższy. Jednak, żeby nie czepiać się tylko szkół prywatnych, to wspomnę jeszcze o jednej z lepszych szkół warszawskich, do której chodziła Moja Córka. Nauka historii była zaczynana od początku, czyli starożytności mniej więcej co 2 lata, albo i częściej, bo zmieniał się nauczyciel i miał własną koncepcję nauczania. Efekt był taki, że do matury Moje Dziecko zdążyło opanować historię starożytną, średniowiecze i wchodziło w okres odrodzenia. W porywach udawało nam się dojść do oświecenia, jeśli nauczyciel był ambitny. W przypadku fizyki - porażka totalna, bo po co człowiekowi w klasie z wykładowym francuskim znajomość działania różnych urządzeń, że nie wspomnę o bardziej skomplikowanych zagadnieniach z tego przedmiotu. Co do chemii, miałam wątpliwości, czy w ogóle coś się robi, a z geografii mamy pewne postępy z racji podróży po świecie. Dzięki temu Moje Dziecko zaczęło się orientować, gdzie, co leży na kuli ziemskiej. Doskonale prowadzony był polski i literatura i oczywiście języki obce. Coś więc było dobrego i cieszy mnie oczytanie Dziecka oraz ukierunkowanie jej w kwestiach kultury, co jest z pewnością ogromną zasługą jej nauczycielki, która umiała zainteresować młodzież swoim przedmiotem.

poniedziałek, 28 października 2013

Wspomnienie lata (1)

Mamy już połowę jesieni. Trzeba przyznać, że była i jest nadal wyjątkowo piękna. Jednak widać jak powoli odchodzi i lada chwila zacznie ustępować miejsca szarugom, pluchom, aż wreszcie nadejdzie zima. Już cieszę się na mróz i śnieg, bo jestem ogromną fanką zimy i w kwietniu byłam chyba jedną z nielicznych osób, które cieszyły się, że trwa ona tak długo. Zanim jednak zaczną nas przytłaczać szare i ponure dni, polewając nas strumieniami deszczu, przyjrzyjmy się, co pozostało w trawie po lecie. Zaskakują nas jeszcze kwitnące drobne kwiatki wciśnięte gdzieś pomiędzy suche wiechcie, resztki koniczyny, czy krwawnika pośród opadłych liści. Ich wola trwania jest zadziwiająca i wzruszająca. Zupełnie jak ludzie czepiają się życia i starają się przedłużyć je dopóki się uda. Czyż nie jest to piękne?



















poniedziałek, 21 października 2013

Gdzie jest granica minimalizmu?

Dwa dni temu napisałam komentarz do posta Ajki tutaj:
"Nic dodać, nic ująć. Nie szukajmy na siłę uniwersalnej definicji. Tych minimalizmów będzie tyle, ile jest nas. Każdy ma własną koncepcję, która najbardziej przystaje do jego charakteru. Chciałoby się powiedzieć: każdy ma taki minimalizm na jaki go stać lub na jaki zasługuje :)))). To oczywiście żart, ale coś w nim chyba jest. Jesteśmy różni i różne są nasze potrzeby, możliwości, uwarunkowania. Ważne jest to, że mamy wytyczoną jakąś drogę, jakiś cel, do którego zmierzamy wolniej lub szybciej, prosto lub meandrując w życiu. Myślę, że każdy nasz minimalizm jest piękny i wart zachodu, bo daje nam poczucie szczęścia i porządku we własnym życiu. Zresztą, co nam to daje każdy z nas musi sobie sam uświadomić."

Pomyślałam sobie, że pociągnę dalej ten wątek. Bo zaczęły mi chodzić po głowie różne myśli i pytania. Np. gdzie jest granica minimalizmu? Nie ma. Jak napisałam - każdy ma taki minimalizm, jaki mu odpowiada. Zastanówmy się. Inny jest minimalizm studenta lub niezależnego młodego człowieka bez rodziny, który rzeczywiście wszystko, co ma może spakować w plecak i ruszyć w nieznane na spotkanie przygody, nowego życia itp. Inny będzie minimalizm rodziny, o czym pisał już Konrad w blogu "Droga do prostego życia" i Remigiusz w blogu "Realny minimalizm", inny osób młodych, inny osób starszych, które już z natury nie są tak bardzo mobilne i nie mogą ciągle pakować się i przenosić z miejsca na miejsce. Na potrzeby dyskusji możemy sobie nazwać te minimalizmy np. mobilnym i stacjonarnym :).

Ponieważ minimalizm mobilny raczej mi już nie grozi, aczkolwiek jest bardzo nęcący, skupię się bardziej na minimalizmie stacjonarnym. I tu mam już swoje pewne przemyślenia i doświadczenia. Może nieco przyziemne, nie sięgające jeszcze tej górnej półki przeobrażeń, ale czasami trochę dokuczliwe. Mianowicie - żyjemy sobie na poziomie klasy średniej, albo nawet może ciut wyżej. Harujemy, biegamy, jesteśmy zagonieni: tu zlecenie, tam zajęcia, tu wyjazd, tam projekt. Ale zarabiamy i wydajemy. W pewnym momencie czujemy się już tak zagonieni i zmęczeni, że przysiadamy i zaczynamy zastanawiać się co by tu uprościć, żeby było lepiej. Żeby zaoszczędzić trochę czasu dla siebie. Ja też tak zrobiłam. I jak myślicie, co wymyśliłam? Wpuściłam minimalizm do swojego życia. Jak Ajka napisała "z zapałem neofitki" zachłysnęłam się jego obietnicami. Ograniczyłam zlecenia, zajęcia wyjazdowe, przeniosłam pracę do domu i dokonałam wiele zmian, z których jestem zadowolona, ale pojawiło się pewne ALE. Zyskałam czas dla domu, ale zmniejszyły się dochody. W związku z tym, czas który zyskałam ograniczając pracę zawodową musiałam poświęcić na samodzielne mycie i sprzątanie samochodu, sprzątanie mieszkania, mycie okien, co kiedyś robił u mnie ktoś inny. Jednym słowem: czasu na swoje ulubione zajęcia zyskałam niewiele, a jeszcze odebrałam komuś możliwości zarabiania.Chyba przesadziłam, tym bardziej, że akurat te zajęcia nie są moimi ulubionymi. Myślę, że dla własnego dobra jednak lepiej będzie odrobinę zwiększyć czas przeznaczony na pracę zawodową :). I sami widzicie już, że każdy ma taki minimalizm, na jaki może sobie pozwolić. Mam koleżanki, które uwielbiają krzątać się po domu i dla nich uzyskanie dodatkowego czasu na zajmowanie się domem byłoby dobrodziejstwem. Dla mnie ta granica minimalizmu musi nieco przesunąć się w przestrzeni, bo grozi mi to zapuszczeniem i domu i ogródka :).

Świetnie mi się natomiast sprawdził minimalizm na polu ograniczania bezmyślnej konsumpcji - z braku czasu wpadałam jak huragan do galerii i robiłam masowe zakupy na cały sezon w oka mgnieniu, ale za to nie zawsze byłam zadowolona z końcowych efektów i wiele z tych zakupów lądowało na dnie szafy. Teraz zastanawiam się przede wszystkim nad tym, czy coś jest mi potrzebne, a potem do czego będzie mi to służyć.

Stosowanie minimalizmu w kontaktach międzyludzkich jest po prostu cudownym rozwiązaniem. Zachowanie tylko tych kontaktów, które naprawdę cenimy i które są radosne i niewymuszone to wielka sprawa. Umieć ograniczyć lub przerwać kontakty toksyczne lub nic nie wnoszące do naszego życia jest po prostu jak świeży podmuch wiatru w dusznym pomieszczeniu.

A czy zwróciliście uwagę na to, że życie w prostocie albo jak kto woli zgodnie z zasadami minimalizmu, prostuje również nasz kręgosłup moralny. Po prostu tu również zasady są proste: albo coś jest złe albo dobre. Kolory szarości nie służą do usprawiedliwiania swoich podłości. Mogą co najwyżej stanowić pewne urozmaicenie życia. Chodzi mi o to, że nie odstępujemy od swoich zasad z wygody i dla własnego widzimisię, tylko ewentualnie dla czyjegoś dobra i gdy jesteśmy szczerze przekonani, że nie krzywdzimy tym nikogo innego. No nie do końca wiem, jak to wytłumaczyć, ale wierzę, że rozumiecie o co mi chodzi. W każdym razie życie w prostocie nie wymaga żadnych pokrętnych usprawiedliwień dla swoich poczynań, bo ludzie tak żyjący mają proste zasady moralne.
Ufff, ale się rozpisałam, ale niech idzie, a co mi tam!!!

poniedziałek, 14 października 2013

Zmiany (1)

Postanowiłam wprowadzić trochę zmian w swoim życiu. Od pewnego czasu zaczęłam zauważać, że popadłam w rutynę, a moje dni zaczynają być podobne jeden do drugiego. Nie jestem przeciwniczką rutyny. Nie widzę w niej nic złego, pod warunkiem, że nie mamy poczucia zubożenia naszego życia lub dokuczliwej monotonii. Zasadniczo wydaje mi się, że rutyna może być dobroczynna, ponieważ pozwala na oszczędność czasu. Wiadomo, że czynności, których wykonywanie uległo rutynie, zabierają mniej czasu niż wykonywanie rzeczy nowych. Czynności zrutynizowane wykonujemy automatycznie, natomiast nad nowymi musimy się zastanowić, jak je wykonać i nierzadko dużo czasu upływa zanim dojdziemy do perfekcji. A czym jest perfekcja? Często też wynikiem rutyny.

Jak już napisałam, rutyna wcale nie jest naszym wrogiem, może być sprzymierzeńcem, ale do czasu. Dopóki nie staje się przyczyną wyjałowienia. Jeśli zaczyna dochodzić do takiej sytuacji, należy coś zmienić. Jednak w moim przypadku wszystkie wielkie i gwałtowne zmiany kończyły się jednakowo. Porażką. Mój ojciec zawsze twierdził, że jestem "słomiany zapał". Tym razem postanowiłam zabrać się za poprawę jakości mojego życia bardziej racjonalnie: metodą małych kroczków. Powolutku, ale konsekwentnie do przodu. Jak zwykle w takich przypadkach na pierwszy ogień idzie sposób odżywiania się. Decyzja spowodowana jest nie tyle pragnieniem schudnięcia (co może być mile widziane jako efekt uboczny), co strachem i zdrowym rozsądkiem. Od ponad 20 lat żyję z batem zagrożenia nowotworowego. Rutynowe badania postanowiłam wspomóc zdrową dietą. Do tej pory dość marnie mi to szło. Okresy wzlotów były przerywane okresami spektakularnych upadków, wyrzutami sumienia, pocieszaniem się w postaci dogadzania sobie. I tak ta karuzela się kręciła. Przemyślałam sprawę i doszłam do oczywistych wniosków, że rzucanie się na łeb, na szyję na głęboką wodę, powoduje po pewnym czasie protest organizmu, który domaga się, wręcz żąda czekolady, małego kawałeczka tortu, kotleta (najlepiej schabowego z kapuchą i kartofelkami), tudzież innych cudownych rzeczy wymyślonych przez ludzkość bynajmniej nie w celu zaspokajania głodu, który rzadko kiedy tak naprawdę odczuwamy.

Tak więc na pierwszy ogień moich zmian idzie dieta, albo może nie dieta, a sposób odżywiania się. Żeby mój organizm nie zbuntował się po tygodniu, albo jeszcze wcześniej, na początek skupię się na ograniczeniu spożywania cukru. Tylko tyle. Żadnego ograniczania porcji, głodzenia się i innych bohaterskich wyczynów. Kawy i herbaty nie słodzę, więc tu nie mam nic do poprawiania, ale kocham słodycze i tu jest ogromne pole do popisu. Nie rzucę ich od razu, bo wiem że już za 2 dni wylądowałabym w jakiejś cukierni z obłędem w oczach. A cukiernię mam obok bloku. Będę stopniowo zmniejszała porcje. Mniejsze kawałki ciasta, każdy kolejny cieńszy. Zamiast zjeść cały rządek czekolady, zjem o jedną cząstkę mniej, potem o dwie, a ostatnią będę dzielić na ćwiartki, aż pewnego dnia być może mój organizm wcale nie zechce więcej cukrów niż otrzymuje w owocach i innych, zdrowszych produktach. Gdy to osiągnę, wezmę się za następną drobną zmianę. Ufam, że tym razem pójdzie mi lepiej :).

piątek, 11 października 2013

Skrzynka mailowa

Zrobiłam dzisiaj wstępny porządek na skrzynce mailowej. Zwykle starałam się utrzymywać w przychodzącej poczcie jakiś klar i byłam twarda. Najwyżej jedna strona maili. Najlepiej niecała. Zapuściłam jednak bazę z adresami mailowymi i zemściło się to na mnie okrutnie. Wczoraj wieczorem otrzymałam maila, który w nagłówku miał TWOO a dalej imię i nazwisko mojej koleżanki. Ufnie otworzyłam i starałam się dostać do jej profilu, jeszcze ciągle myśląc, że to jakiś lokalny fb. Po chwili zorientowałam się, gdzie jestem - portal randkowy. Uciekałam piorunem, ale niestety - było już za późno. Portal zdążył założyć mi profil, bez mojej wiedzy i zgody, posługując się moim e-mailem, bo nic więcej nie dostali na mój temat. Mało tego, wczytał sobie całą bazę moich adresów e-mailowych i rozesłał do wszystkich znajomych i, co gorsza kontrahentów i współpracowników w liczbie około 300, zaproszenie do odwiedzenia mnie na tym portalu. Możecie sobie wyobrazić, co się działo. Pomijam, że od rana spływały mi na skrzynkę radosne propozycje od kolegów i kąśliwe uwagi od mniej życzliwych znajomych, że PP zadzwonił ze zdziwieniem, czego ja tam szukam, ale najgorsze dopiero mnie czekało. Cały dzień dzwoniłam po urzędach i firmach współpracujących, pisałam sms-y i maile ostrzegające przed otwieraniem poczty ode mnie zaczynającej się od literek TWOO i oczywiście wyjaśniałam i przepraszałam. Najadłam się wstydu także przed zupełnie obcymi ludźmi, którym udzielałam porad i których maile nadal tkwiły w mojej skrzynce. Zmarnowałam cały dzień, zamiast zająć się pracą. Wieczorem usiadłam i wyczyściłam bazę e-maili. Gdybym robiła w niej porządki na bieżąco, miałabym mniej ludzi do obdzwaniania i tłumaczenia się. I tak widzę, że ciekawość zżera ludzi i niektórzy włażą na ten portal, bo on radośnie natychmiast przysyła mi powiadomienia o tym. No cóż, zostali ostrzeżeni. Chcą mieć taką samą "zabawę" jak ja, to już na własne życzenie. Swoją drogą napisałam maila do firmy obsługującej portal z żądaniem natychmiastowego usunięcia moich danych i założonego mi profilu. Mam nadzieję, że nie przyjdzie mi walczyć z nimi zbyt długo.
Jeszcze raz ostrzegam wszystkich przed mailami z tego portalu, bo przy stosowanych przez nich metodach, może się to zacząć rozprzestrzeniać z prędkością światła.

sobota, 5 października 2013

Dzikie zwierzęta w mieście

Jeśli Tarchomin to jeszcze miasto :) . Sądząc po gęstej i coraz bardziej ekspansywnej zabudowie - tak. Sądząc po odległości od Centrum - peryferie. Nowe peryferie, które powstały na terenie dawnych lasów. Pamiętam, że przyjeżdżało się tu na grzyby, a Modlińska była wąską, zwykłą szosą. Szosą - nie drogą w obecnym rozumieniu. A teraz człowiek zaanektował te tereny dla siebie, nie pytając o zgodę ich rdzennych mieszkańców, czyli zwierząt. W ekspresowym tempie zaczęły powstawać osiedla. Jedno po drugim. Bloki stawiane są coraz gęściej, a wszystko to jeszcze ogrodzone jest płotami. W ten sposób wtargnęliśmy i zabudowaliśmy, pogrodziliśmy naturalne szlaki przemieszczania się zwierząt, które tu mieszkały i nadal mieszkają. Zdezorientowane i przestraszone. Gdy jeszcze moje osiedle było ostatnim, a dalej był las, do którego chodziłam z psem na spacer (wówczas jeszcze tylko z jednym hehehe), miałam okazję spotykać zające, sarny, wiewiórki, no i dziki, jeśli wcześnie rano lub o zmierzchu się tam zapuszczałam. Nad Wisłą udało mi się kiedyś spotkać bobra. Potem powstały nowe osiedla, a przy moim część lasu przerobiono na park. Zwierzęta jednak pozostały. Biedne mają problemy z dostaniem się do wody, do Wisły. Zdarzało mi się widzieć stadko saren biegające wzdłuż płotu wokół nowego osiedla w poszukiwaniu nowej drogi. Biegały w prawo i w lewo, zawracały. Zajączków już prawie nie widuję. Natomiast problemem są dziki przechadzające się po parku, ulicami, np. Ordonówny czy Topolową. Biedne stworzenia mają coraz mniej możliwości wyżywienia się a do tego utrudnione warunki poruszania się po swoim dawnym królestwie, które zniknęło. Stanowią też pewne niebezpieczeństwo dla nas, aczkolwiek do tej pory nie było jeszcze żadnych konfliktów na linii dziki - ludzie i psy.

Pamiętam, lata świetlne temu, oglądałam kreskówkę "Krecik w mieście". O tym jak Krecik mieszkał na polanie w lesie, miał przyjaciół, znajomych i swój domek i wszyscy żyli szczęśliwie. Pewnego dnia na ich polanie pojawił się buldożer i ze strasznym hałasem zaczął kopać i niszczyć domki sąsiadów. Domek Krecika jakoś się ostał. Na koniec pamiętam taką scenę, że siedzi Krecik na swoim domku na spłachetku trawnika pomiędzy blokami, a wokół nie ma już przyjaciół, bo kto przeżył, musiał uciec dalej w las.

Niestety ekspansja człowieka jest tak ogromna, że te ucieczki wymagają przebywania coraz większych odległości. Niszczymy wszystko wokół bezmyślnie i egoistycznie. Ciągle nawołuje się do budowy nowych mieszkań, których podobno brakuje, a przecież wiele z nich stoi pustych, co obserwuję tu na Tarchominie i na Żoliborzu u mamy. Po prostu budowa i sprzedaż mieszkań to zwykły biznes a nie potrzeba. Bezwzględny.

A teraz zapraszam na spacer po resztce naszego lasu:

do lasu zapraszają nas takie mostki




to jest główny deptak
polanka na pikniki
polanka na górce




mieszkańcy

czwartek, 3 października 2013

Sezon na jabłka

No i mamy sezon na jabłka. U mnie jabłka królują już od sierpnia, kiedy to PP przywiózł pierwszą torbę z Mazur. Są przekąską pomiędzy posiłkami, deserem i mogą być też podstawą posiłku. Lubię jabłka w każdej postaci i mimo szaleństwa owocowego w ciągu lata, zawsze czekam na sierpień i pierwsze jabłka.
Poniżej przepis na ekspresowe ciasto biszkoptowe z jabłkami:

Składniki:

4-5 jabłek

łyżeczka oleju kokosowego lub innego tłuszczu

1 szklanka mąki
1 szklanka cukru
3 jajka
łyżeczka proszku do pieczenia
3 łyżki wody
cynamon

Formę smarujemy olejem kokosowym. Jeśli używamy innego tłuszczu, dobrze będzie posypać jeszcze pokruszonymi biszkoptami, w braku biszkoptów wysypywałam bułką tartą i też było dobrze, ale biszkopty lepsze.
Jabłka obieramy, kroimy na połówki i wycinamy gniazda nasienne.

Pozostałe produkty miksujemy. Wylewamy do formy. Na wierzchu układamy jabłka i posypujemy cynamonem. Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na 40-45 minut. Po przestygnięciu można posypać cukrem pudrem. Ja używam do pieczenia spodu od prodiża. W dawnych czasach, gdy nie miałam piekarnika, piekłam to w prodiżu i też wychodziło. Ciasto ma tą wspaniałą zaletę, że raczej nie da się go zepsuć. No i robi się ekspresowo.

Dzisiaj natomiast, ponieważ nadal marnie się czuję i nie mam siły na wymyślanie obiadów, zrobiłam na obiad ryż z jabłkami:
Jabłka po obraniu i pokrojeniu na ćwiartki wrzuciłam na patelnię z rozgrzanym olejem kokosowym, posypałam wszystko cukrem, cynamonem i dosypałam goździków. Po paru minutach miałam pyszny sos do wcześniej ugotowanego ryżu. Miałam bardzo soczyste jabłka, które szybko się rozpadły. W przypadku twardych i mniej soczystych podlewam delikatnie wodą.

Dla zabieganych to naprawdę super szybkie posiłki. No i niedrogie.
Życzę smacznego :) !

środa, 2 października 2013

Życie może być proste



Byłam chora. Często, gdy chorujemy i nie zajmujemy się pracą, mamy szansę nadrobić zaległości czytelnicze, lub inne. Niestety rozchorowałam się tak, że nie miałam siły nawet czytać. Za to, gdy już doszłam trochę do siebie, wpadłam na bloga Olimpii i przeczytałam, co sądzi o minimalizmie tutaj. Przede wszystkim rozbawiło mnie trafne skądinąd spostrzeżenie, że idea minimalizmu nabiera nowych cech, takich jak podążanie za nim, jak za modą, co wypaczyło tą ideę powodując zwiększone zakupy i większą stertę śmieci, bo przecież trzeba wyrzucić wszystko to, co nie minimalistyczne. W tym pędzie za nową modą zgubiło się gdzieś właściwe pojęcie minimalistycznego życia.

Zastanowiłam się więc nad tym, ile minimalizmu jest w moim życiu. Czy ten minimalizm ogranicza się tylko do wyrzucania i nie kupowania, czy ma jakieś głębsze znaczenie. Wyrzucanie idzie mi opornie. Wychodzę z założenia, że skoro coś kiedyś kupiłam, czyli poświęciłam swoją energię życiową, żeby na to zarobić, to powinnam wykorzystać to, czasem nawet dając drugie życie, a nie bezmyślnie wyrzucać i gnać do sklepu po nowe, modniejsze. Jeśli chodzi o ciuchy - drobne naprawy i cerowanie nie są mi obce. W przypadku rzeczy - szukam możliwości naprawienia. Ograniczenie zakupów do minimum nie było dla mnie bolesne. Teraz powoli, bardzo powoli, z pewnym bólem serca wyzbywam się książek. Mam ich setki. Zastawiłam nimi trzy pokoje w domu i jeszcze całą jedną ścianę u mamy w domu. Często sama już nie pamiętam, co mam i zdarzało mi się kupowanie podwójnych egzemplarzy. Ba!!! Moje szaleństwo posuwało się do świadomych zakupów drugiego egzemplarza czegoś, bo ładniej wydane, bo w skórze (kiedyś były takie wydawnictwa), bo z piękniejszą grafiką itp. Aż w końcu nastąpiło opamiętanie, gdy zabrakło miejsca na półkach i książki zaczęły piętrzyć się wszędzie, gdzie udało się je położyć. Tak więc w kwestii opróżniania mieszkania jeszcze mam wiele do zrobienia.

Jeśli chodzi o kontakty, to już wiele lat temu, nie wiedząc jeszcze nic o idei minimalizmu w życiu, oczyściłam swój kalendarz z wielu adresów i telefonów. W pewnym momencie zauważyłam, że niektóre kontakty nie wnoszą w moje życie niczego nowego. Spotykamy się i ciągle tylko wspominamy, co było kiedyś, ale nie posuwamy się do przodu, nie rozwijamy się. Szkoda mi było czasu. Uznałam, że trzeba zrobić miejsce dla nowych znajomości. Wiadomo, że wszystko w życiu ma swój czas i miejsce. Coś musi odejść, żeby wpuścić do życia coś nowego. Tak się stało ze mną. Po latach odnalazły się osoby, z którymi kiedyś przerwałam kontakty i mimo, że czasem spotykamy się, nie żałuję lat, gdy nie było ich w moim życiu. Jest dobrze.

Jeśli chodzi o zachłanność na życie - też uległa pewnemu ograniczeniu, stonowaniu. Przestałam miotać się po świecie to tu to tam, wszędzie biegiem, wszędzie w pędzie, byle więcej zobaczyć. Efekt był taki, że dopiero na zdjęciach widziałam, co naprawdę oglądałam wcześniej. Teraz zwolniłam. I tak nie dam rady obejrzeć wszystkich cudów na świecie. Muszę cieszyć się tym, co mam sposobność oglądać. Podelektować się tym, co widzę. Nie lecieć na oślep w prawo i w lewo, wprzód i w tył, bo tam za zakrętem na pewno też jest coś pięknego. Pieski skutecznie zatrzymały ten mój pęd. Gdy był jeden, nie było problemu zostawić go u Babci i jechać, gdzie mnie gna. Przy obecnej liczbie, musiałam nauczyć się cieszyć tym, co mam na co dzień wokół siebie i chwilami wyrwanymi losowi, gdy uda mi się namówić kogoś do opieki na dzień lub dwa.

W pracy też nauczyłam się odmawiać. Ustaliłam godziny, w jakich odbieram telefony służbowe i trzymam się tego. Mogę ostatecznie zrobić coś wieczorem, ale to musi być moja decyzja, a nie reakcja na czyjś telefon. Muszę mieć czas też dla siebie. Nie biorę też już wszystkich zajęć. Wyjeżdżam tylko na zajęcia niedaleko domu. Nie biorę zajęć, które wymagają wyjazdu z noclegiem. Chyba, że mam ochotę połączyć przyjemne z pożytecznym i zostać gdzieś na dzień lub dwa, żeby odpocząć. Tak, jak to miało miejsce ostatnio, na początku września, gdy wyjazd na Pomorze połączyłam z jednodniowym odpoczynkiem na Mazurach.

To chyba sporo mam tego minimalizmu w życiu. Ponieważ dobrze się z tym czuję, nie widzę potrzeby, żeby jakoś szybciej dążyć do bardziej radykalnych cięć w życiu. Powolutku sobie kroczę swoją drogą, która chwilami okazuje się być drogą minimalistyczną, chwilami zwyczajnie prostym życiem, a chwilami nawet pewną stagnacją, bo akurat taki przyszedł czas, że nie mam ochoty do niczego się zmuszać i niczego zmieniać. I o to chyba w tym wszystkim chodzi, aby nie robić nic na siłę, nic z musu. Chcę - robię, nie chcę - stoję w miejscu.


niedziela, 22 września 2013

Dawno nie pisałam

Dłuuuugo mnie tu nie było. I niestety, nie był to urlop tylko praca. Moja praca ma to do siebie, że największy ruch mam w miesiącach letnich. I wcale nie pracuję w usługach turystycznych :). Po prostu przepisy wymagają od kierowców zawodowych, aby do 10 września kolejne grupy zaktualizowały swoje uprawnienia. Trwa to już od 2009 roku. I tak przez ostatnie lata nie mogłam nawet marzyć o urlopie, bo jak to u nas: wszystko zawsze robimy na ostatnią chwilę. W związku z tym, gdy przychodzi lato i człowiek marzy o wylegiwaniu się gdzieś w pięknym zakątku na tej ziemi, to musi zakasywać rękawy i brać się do pracy, bo chętni na kursy walą drzwiami i oknami. Udało mi się tylko wygospodarować czas na krótki tygodniowy wypad na działkę. Teraz już można robić jedynie jednodniowe wypady, bo noce już zimne i w chałupie temperatura spada niemal do takiej, jaka jest na zewnątrz. Wszystko jest wilgotne i dłuższy pobyt przestaje sprawiać frajdę a staje się walką z zimnem.
Ale, jeszcze zanim zupełnie skończyła się pogoda, w ostatnich ciepłych dniach trafił mi się służbowy wyjazd na Pomorze. W drodze powrotnej zatrzymałam się na nocleg na Mazurach i spędziłam piękny, ciepły dzień nad jeziorem Narie, czego dokumentację zamieszczam poniżej. Udało mi się wyjątkowo, ponieważ już od następnego dnia zaczęły się deszcze i pogoda zaczęła się systematycznie pogarszać.




Pobyt nad jeziorem był orzeźwiający i wspaniale przyczynił się do bardziej optymistycznego spojrzenia na świat, który mimo naszego zabiegania, naszych obowiązków prawdziwych lub wyimaginowanych, pogoni za . . .  no właśnie - za czym tak gonimy? - robi swoje i nie przejmuje się naszymi kłopotami. Łabędzie i kaczusie stroszą pióra, przyroda kwitnie i przekwita, tylko my tego nie zauważamy. Czasem wpadnie nam w ręce jakiś album i wydaje nam się, że zdjęcia tam zamieszczone, to dzieło profesjonalistów, którzy robią je po wielu trudach wyczekiwania na coś ciekawego, ale my nie mamy możliwości upolowania aparatem takich momentów, bo nam się spieszy. Otóż wcale tak nie musi być. Nawet będąc gdzieś krótko, zawsze możemy rozejrzeć się dookoła o zobaczyć coś pięknego: kwiatek, ciekawy kolor liści, gołębie, wrony i to, co nas otacza na co dzień, ale mijamy to obojętnie, w pośpiechu, nie zauważając tego i wierząc w to, że nic ciekawego nam się nie przytrafia. Przytrafia nam się, tylko musimy szerzej otworzyć oczy i zamiast pogrążać się w planowaniu i rozpamiętywaniu, rozejrzeć się. A jest na co teraz patrzeć: liście zmieniają kolory niemal na naszych oczach, kasztany lecą z drzew, żołędzie nas atakują (wczoraj dostałam w głowę chodząc z psami po lesie), cała przyroda szykuje się do kolorowego szaleństwa. Życzę wszystkim, żeby tego nie przegapili.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Czy muszę należeć do jakiejś kategorii?

Czy koniecznie wszystko musimy kategoryzować? Konsumenci doskonali, minimaliści, życie w rytmie slow, życie w biegu. . . . Większość z nas przechodzi przez wszystkie te etapy. Niewiele jest osób, które od urodzenia kroczą jedną wyznaczoną drogą uważając ją niezmiennie za jedynie słuszną. Wiele zależy też od okoliczności i etapu życia, na jakim się znajdujemy. Młodzi chcą wszystkiego naraz, chcą zachłysnąć się życiem, są zachłanni na życie, póki są młodzi, silni, sprawni i nie mają obowiązków. Chcą mieć wszystko już tu i zaraz, natychmiast. Potem niepostrzeżenie zaczyna się etap stabilizacji. Chcemy mieć własne mieszkanie, urządzone po swojemu, własny samochód, czasem nawet rodzinę. Ale ciągle jesteśmy młodzi i niecierpliwi. Nie chcemy czekać na to wszystko. Bierzemy więc kredyt. Najpierw jeden, potem drugi. I już mamy jarzmo założone. Nasze życie nabiera zawrotnego tempa, ale nie jest to już związane z przyjemnościami - imprezami, wyjazdami, spontanicznymi wypadami weekendowymi albo i w środku tygodnia, bo taka była fantazja. NIE. Teraz pędzimy od zlecenia do zlecenia, oczywiście po wyjściu z pracy zasadniczej. Trzeba zarabiać na kredyty, opłaty, utrzymanie nabytych dóbr. Wyjazdy starannie planujemy i niestety też stanowią obciążenie naszego budżetu. Na spontaniczność w życiu jest coraz mniej miejsca. Wszystko musi być zaplanowane, bo inaczej cała konstrukcja naszego obecnego życia może runąć. O powolności, o slow nawet nie mamy czasu pomyśleć. Nasza karuzela pędzi i jesteśmy szczęśliwi, jeśli uda nam się pospać aż 6 godzin. Ale ponieważ nie da się tak długo funkcjonować, znajdujemy wentyl bezpieczeństwa w postaci robienia sobie przyjemności, nagradzania się, czy ukojenia w razie chwilowych niepowodzeń przy pomocy zakupów. Daje nam to chwilowe poczucie sensu naszych wysiłków. Ciężko pracuję, więc mam prawo zrobić czasem sobie przyjemność. I tak nam płynie czas: wartko, szybko, zawsze tak samo z drobnymi, ledwie zauważalnymi przerwami. W pewnym momencie przychodzi na nas opamiętanie. Albo stanie się coś złego nam lub komuś obok, co zmusza nas do przemyśleń, albo zwyczajnie czujemy się wyczerpani albo dobijamy do brzegu, czyli kończą nam się kredyty, dzieci idą na swoje i nagle czujemy, że robi nam się lżej. W tym momencie zaczyna się afirmacja powolnego życia. Nagle mamy więcej czasu, więcej wolnych środków i sami możemy zwolnić. No chyba, że uniemożliwią nam to jakieś zawirowania życiowe, albo ciągle nam mało i porwiemy się na kolejną szaloną inwestycję.
Przeszłam tą drogę. Może nie byłam klasycznym przypadkiem, bo nie brałam kredytów, tylko najpierw zabezpieczałam środki (oszczędzałam, tyrałam, odkładałam), a potem kupowałam. Nie żyłam więc pod presją wysiedlenia, zlicytowania itp. Natomiast musiałam mieć w sobie dużo samozaparcia i samodyscypliny, żeby tego co zarabiam nie rozpylić. A i tak, gdy patrzę z perspektywy czasu, wiele wydawałam na bzdury.
Teraz podobną drogą kroczy moja córka. W tej chwili jest na etapie, gdzie jedną nogą stoi jeszcze w zachłanności na życie a drugą już w stabilizacji. Tyle, że jej jest łatwiej, bo nie musi brać kredytów na zaspokojenie potrzeb życiowych (mieszkanie itp.) Jeśli decyduje się na kredyt, to wyłącznie na przyjemności. Przyglądam się temu. Nie wtrącam się. Każdy musi przejść swoją drogę samodzielnie. Nikt za nas życia nie przeżyje.

wtorek, 13 sierpnia 2013

Blogi, blogi . . .

Czy zastanawialiście się kiedyś, co powoduje, że zaczynacie czytać jakiegoś bloga i wychodzicie z niego po otwarciu strony głównej?
Wertowałam dzisiaj w nocy różne blogi w poszukiwaniu pewnej informacji i w pewnym momencie zauważyłam, że z niektórych blogów wychodzę nie czytając ich. Dlaczego? Przecież tytuł bloga sugerował, że tu mogę znaleźć to, czego szukam. Zaczęłam to analizować. Przyglądać się własnym reakcjom, odczuciom, temu czemuś nieuchwytnemu we mnie. I już wiem, co to jest. Sprzeczność sugerowanej tytułem tematyki bloga z jego wystrojem, nie z wizerunkiem, bo wizerunek to coś więcej, ale właśnie wystrojem. Jeśli zawartość kłóci się z wystrojem, mam sprzeczne uczucia, czuję chaos, niepokój (tak podskórnie) i uciekam z takiego bloga. Okazuje się, że w moim przypadku niespójność bloga powoduje rejteradę. O co mi chodzi?
Powiedzmy, że blog traktuje o prostocie, a na ekranie wyświetlają się, jak bombki na choince, różne ozdobniki, kolorowe, na kolorowym tle i cała strona dosłownie obwieszona jest ozdobami. I nie chodzi mi o reklamy, bo nie jestem ich wrogiem na blogach, tylko o mnogość gadżetów rozpraszających uwagę.
Następny przykład: blog zapowiada w tytule, że będzie o powolności, slow itd. A ekran jak najbardziej dynamiczny, z ruchomymi, pojawiającymi się i znikającymi zakładkami. Sprzeczność powodująca dysonans. Po takim blogu raczej oczekuję spokoju, natury, zapachu herbaty z malinami, a nie zawrotnego tempa życia: dziś tu, jutro tam, bez postoju w domu. A autor zapewnia, że to właśnie jego slow, bo powoli jechał z pracy na kolejne spotkanie i nie bluzgał w korku, mimo, że się spieszył.
Lubię blogi typowo tematyczne (np. o rękodzielnictwie, czytelnicze, kulinarne), bo tu raczej panuje spójność, choć i tu mamy fajne, ciekawe w swej różnorodności pamiętniki/dzienniki/codzienniki.