niedziela, 31 lipca 2016

CO DALEJ?

Od pewnego czasu intensywnie zastanawiamy się nad przyszłością. Jak żyć? Co chcemy robić na emeryturze? Gdzie chcemy mieszkać? Jakie są nasze zasoby i możliwości? Jakie mamy ograniczenia? No i najważniejsze pytanie: czy w ogóle będziemy mieli jakąś emeryturę i jaką?

No właśnie. Dobre pytanie: co będzie z naszymi emeryturami? Niewydolność ZUS-u i coraz to nowsze systemy obliczania emerytury, coraz mniej korzystne dla przyszłych emerytów, powodują, że coraz częściej obawiam się o przyszłość. Jestem z pokolenia, które zaczynało dorosłe życie i karierę zawodową jeszcze w PRL-u. Po paru latach pracy zmienił się system i okazało się, że teraz musimy zaciskać pasa, żeby potem było nam lepiej. Płace zostały zamrożone, ceny poszybowały w górę, wprowadzono haracz w postaci ZUS-u i podatku. To miało zapewnić nam lepsze życie i godne emerytury. Zresztą i tak w tym okresie nie było z czego odkładać na emeryturę, bo małe Dziecko, bo brak mieszkania i wynajem zwykłej nory pochłaniał całą pensję a wydatki na życie bieżące pokrywałam z prac zleconych i innych fuch. Gdy wreszcie stanęłam na nogi we własnym mieszkaniu, cudem kupionym bez kredytu i Dziecko usamodzielniło się, a ja mogłabym złapać oddech, okazało się, że muszę uzbierać sobie sama fundusz emerytalny. Ale kiedy, skoro mam już na to bardzo mało czasu a całe życie ufałam, że na starość otrzymam to, co mi się należy. Obecne pokolenie ma przynajmniej jasną sytuację. Wie, że płaci bezzwrotny haracz na państwo, a i tak samo musi się zatroszczyć o swoją przyszłość. Kto do tego poważnie podchodzi ma szansę. No cóż, trzeba ponownie zacisnąć zęby, pracować i odkładać tym razem na emeryturę.

Ponadto jesteśmy tak zwanym pokoleniem sandwichowym, tzn. ściśnięci pomiędzy pokoleniem zstępnym, czyli dorosłymi dziećmi oczekującymi naszej pomocy a pokoleniem wstępnym, czyli rodzicami w bardzo zaawansowanym wieku, którym należy się nasza pomoc. Jeśli chodzi o dorosłe dzieci, to na razie nie odczuwamy presji, bo moje Dziecko jeszcze nie ma własnych dzieci i dobrze sobie radzi na innych polach życia, a Dziecko PP jest za granicą i odległość rozwiązuje za nas ten problem. Naszym problemem jest opieka nad mamami. A ta staje się coraz bardziej przez nie oczekiwana. No i oczywiście mamy psy. Nasze możliwości manewru są ograniczone. Marzenia o spędzeniu reszty życia w ciepłym kraju gdzieś na drugiej półkuli ciągle są przesuwane na potem. Tylko, kiedy to potem nadejdzie? i czy jeszcze będziemy mieli siły i ochotę na takie zmiany?

W tej sytuacji musimy wymyślić inny, przyjemny sposób spędzania starości tutaj.
Są 3 opcje:

1) nic nie zmieniamy, robimy, co robimy i szykujemy się do późniejszego wyjazdu porządkując stan swoich spraw tu na miejscu - rozsądna opcja;

2) urządzamy zapuszczoną działkę i uciekamy na wieś, czekając na możliwość spełnienia marzeń;

3) urządzamy Warmię-Mazury i też czekamy na możliwość dania drapaka stąd.

Opcje 2) i 3) nadzwyczaj kosztowne i wyczerpujące czasowo, finansowo i emocjonalnie, ale efekty końcowe (jeśli ich doczekamy) mogą powalić tak, że nie będzie nam się chciało stąd ruszyć. No chyba, że wygoni nas stąd wojna w Europie.

Opcja 1) bezpieczna, nudna, ale dająca największą nadzieję na spokojne, bez napinki dotarcie do celu pierwotnego.

Gdzieś tam po głowie błąkają mi się jeszcze pewne wątpliwości, co do całkowitej ucieczki. Czy nie lepiej tak się zorganizować, żeby być jedną nogą tam, gdzie ciepło, a drugą tutaj, ale już w mniejszym mieszkaniu, żeby obniżyć koszty utrzymania tego, co tu zostaje. Może takie rozwiązanie będzie najlepsze. W tym wieku, jeszcze we dwoje łatwiej jest podejmować pewne decyzje i realizować je. Ale co będzie, jeśli jedno z nas zostanie samo? Myślę, że wtedy chciałoby powrócić tu. 

Czeka nas jeszcze wiele dyskusji i sporów a przede wszystkim uczciwego policzenia swoich możliwości oraz skupienia się na oszczędzaniu. Z tym oszczędzaniem to mamy pewien kłopot. Ja w zasadzie jestem oszczędna i potrafię zachować dyscyplinę finansową. Raczej rzadko zdarzają mi się odloty zakupowe. Gorzej z PP. On kocha zakupy. Ile nie zabierze ze sobą, tyle wyda. Gdy tylko widzi jakieś nadwyżki, od razu ma sto tysięcy pomysłów na szybkie pozbycie się ich. Wkurzają mnie stwierdzenia, że po to pracujemy, żeby wydawać, że trzeba korzystać z życia, póki można. Ale czy koniecznie to korzystanie ma polegać na imprezowaniu, kupowaniu coraz to nowszych modeli komórek, drogich samochodów itp. Co mi po takim korzystaniu, kiedy to wszystko cieszy przez chwilę, a potem okazuje się, że już znudziło się, jest stare i trzeba kupić następne. Nie powiem, że jestem święta. Też lubię gadżety, elektronikę, ale chyba jestem twardsza w mówieniu NIE. To, co mam wystarcza mi. Wolę odłożyć na coś inwestycję długoterminową, którą będę mogła zrealizować później, np. emigracja do ciepłego kraju. Nasze różne punkty widzenia na wydawanie pieniędzy i tzw. korzystanie z życia stanowią mieszankę wybuchową. Jeśli nawet zgodzimy się co do tego, że oszczędzamy, od razu zaczyna się problem: jak i w jaki sposób lokować środki. Ja fatalnie czuję się, jeśli nie mam płynności finansowej. Nie wyobrażam sobie, bym miała mieć wszystkie środki zablokowane w nieruchomościach, a nie posiadać gotówki w wysokości zapewniającej przeżycie paru miesięcy na wypadek utraty przychodów z pracy. PP tak potrafi i brak gotówki nie spędza mu snu z powiek. Ja w takiej sytuacji uważam, że jestem biedna, sięgnęłam dna i nie mam z czego żyć. Jak widać nasza sytuacja nie jest taka łatwa. Mam jednak nadzieję, że mój głos rozsądku zwycięży i

wtorek, 5 lipca 2016

HEJ MAZURY. . . . .

 Wreszcie wakacje. I znowu na Mazurach. Pogoda przywitała nas upałami i kwitnącymi makami. W ogóle roślinność zaskoczyła nas. Porównujemy zdjęcia z zeszłego roku z tym, co jest teraz i zastanawiamy się, kiedy to wszystko tak urosło. Łysa w zeszłym roku górka po budowie tarasów, w tym roku pokryła się bujną roślinnością, jednak nie w pełni przez nas akceptowaną. W centralnym punkcie wyrosły nam dorodne maki. Ogromna ilość, zajmująca prawie całą przestrzeń wolną od posadzonych w zeszłym roku krzewów. Był plan, żeby posadzić w tym miejscu hortensję, ale uroda maków i nadzieja na własny mak, zwyciężyły. Maki zostały. Szybko przekwitły i wysychające wiechcie z mini makówkami zaczęły już szpecić górkę. Ale byliśmy twardzi. Niech rosną. Pewnego dnia po południu wracaliśmy z psami, patrzymy, a po naszych makówkach nie ma śladu. Wiechcie zostały ścięte w połowie swojej wysokości. Znalazł się amator  naszego maku. W tej sytuacji PP w ciągu 15 minut zlikwidował mało atrakcyjne już maki. Górka czeka teraz na ostateczną decyzję w kwestii hortensji. Wahamy się, bo już mieliśmy tu różanecznik, który przez zimę wyparował, posadzone w tym roku rano aksamitki, po południu były już nieco przerzedzone, no i maki, mimo że polne, także podzieliły los poprzednich roślin. Obawiamy się, że hortensja również nie utrzyma się dłużej niż parę godzin. Cieszymy się więc roślinami, które jakoś utrzymały się w naszym posiadaniu i pozwalamy chwilowo na rozrost fioletowej koniczyny, która umacnia ziemię na górce. Hodujemy też powojnik polny, który jednak ma większe kwiaty niż te powszechnie znane. Wypatrzyłam go pomiędzy jeżynami rosnącymi na ugorze obok i wdzierającymi się przebojem na naszą posesję. Podejrzewam, że kiedyś musiał tu być jakiś ogrodowy powojnik, który przez lata uległ zdziczeniu. Podpieramy go, podlewamy, pielimy i czekamy, czym nam się odwdzięczy :). Ach, jakie lato z przyrodą jest piękne. Kiedy indziej napiszę jeszcze o zwierzętach odwiedzających nas tu.