wtorek, 23 grudnia 2014

Święta, Święta


I tak nie wiedzieć kiedy znów mamy Święta i znowu biegamy i krzątamy się, żeby urządzić je zgodnie z tradycją. Tylko co tak naprawdę jest tą tradycją? Co ta tradycja oznacza? Czy na pewno stół uginający się od 12, 13 a często i więcej potraw, brzuch nabrzmiały, jakby miał zaraz eksplodować i nerwowy pośpiech, żeby wszystko zdążyć zaserwować, podać, bo potem zostanie i się popsuje? Czy tradycja to tłum ludzi w domu, którzy niekiedy ten czas uważają za jedyną okazję do "pokazania się" i zagrania na niższych uczuciach innych członków rodziny? Czy tradycją jest góra prezentów od Mikołaja, które wieziemy do domu z poczuciem zawodu, że Mikołaj chyba nie specjalnie przejął się wyborem prezentu dla nas? No cóż, dla wielu ludzi to właśnie są Święta. Przykre, pozostawiające w nich gorycz. Najczęściej obiecują oni sobie, że już nigdy więcej. Następne będzie lepiej spędzić samemu, ale w spokoju i zgodnie z własnymi upodobaniami. Po czym za rok znowu zaczyna się wyścig na prezenty, stroje, zastawy itp. A wszystko to podlane uśmiechami nr 5, przeznaczonymi specjalnie na takie okazje i nie mającymi nic wspólnego z tym, co nam w duszy i sercu gra.

A przecież Święta i cały okres je poprzedzający powinny być czasem zadumy, zastanowienia się nad sensem życia, nad uczuciami, jakie żywimy dla najbliższych, czasem pokory i wdzięczności za całe dobro, jakiego doświadczamy. Czasem zastanowienia się nad czymś ważniejszym niż coroczny jarmark świecidełek i obłudy. 

Zauważyłam, że tak naprawdę niewiele osób potrafi świętować. Najczęściej w Święta wędrujemy od domu do domu, spieszymy się od jednej Wigilii do następnej. Nigdzie nie jesteśmy, wszędzie wpadamy, dzielimy się opłatkiem, przełykamy coś szybciutko i biegniemy dalej: do rodziców, teściów, siostry, brata, szwagra, dziadków, itp. W rodzinach patchworkowych jest jeszcze więcej kombinacji. W końcu wszyscy odczuwają zadyszkę, ale biegną co tchu do przodu, bo jeszcze tu na nich czekają i tam też. Po części przyczyną tego stanu rzeczy są nasze warunki lokalowe i nie zawsze istnieje możliwość zebrania całej rodziny w jednym miejscu, ale często też jest to efekt konfliktów rodzinnych, z którymi nie potrafimy sobie radzić. Łatwiej więc je omijać biegając od domu do domu. Życie w biegu przenosi się na sposoby świętowania. Nie umiemy już zatrzymać się i być ze sobą, cementować rodziny, wybaczać sobie. Często też sami będąc w konflikcie z kimś, fundujemy innym członkom rodziny Święta, jakich sami nie lubimy.

Klasycznym przykładem tego są dzieci rozwiedzionych rodziców, którzy nie potrafili się rozstać w zgodzie. Po rozwodzie zaczynają być rozrywane przez rodziców i dziadków, którzy wcześniej zbierali się w jednym miejscu i zapewniali im spokojne Święta. Tak było z moją Córką. Po rozwodzie musiała zaliczać dwie Wigilie: u nas i u rodziny ojca. Trwa to latami. Teraz jeszcze doszli jej przyszli teściowie, czyli trzecia Wigilia do zaliczenia (no właśnie: zaliczenia!). Powiedzmy, że Córka już zdążyła przyzwyczaić się do tego szaleństwa i jeden dom mniej czy więcej na trasie świątecznej nie powinien już stanowić większego problemu. Ale mój przyszły zięć wpadł z deszczu pod rynnę. Zanim związał się z moją Córką, obchodził tylko jedne Święta w domu rodziców. Teraz musi polecieć jeszcze do przyszłej teściowej i przyszłego teścia, czyli dostał w pakiecie z moją Córką dwie dodatkowe Wigilie. Zuch chłopak, że jakoś to ogarnia :)

Życzę więc wszystkim, którzy tu zaglądają spokoju, umiaru i zdrowia w te Święta, a wtedy i radość pojawi się sama.

czwartek, 11 grudnia 2014

Zachować rozsądek, nie zwariować

  Wyprawiłam się dzisiaj do Arkadii na zakupy. Po raz pierwszy od dłuższego czasu. Zwykle wpadam tam tylko w ostatniej chwili przed pójściem do kina (w środę oczywiście, gdy bilety za pół ceny tylko). Tym razem, z racji zbliżających się Świąt postanowiłam zobaczyć, czy uda mi się kupić coś ciekawego dla tych, którzy byli grzeczni cały rok i czekają, że Mikołaj to jakoś nagrodzi. Oczywiście pierwszy był empik. I ostatni, bo jak zwykle utknęłam tam na dobre. Spacerowałam między półkami, chciwie wyciągając ręce po jedną książkę, drugą i następną i następną. Stosik w moich ramionach rósł, a ja wyposzczona po dłuższym czasie nie kupowania i omijania szerokim łukiem takich pokus, leciałam na całość. O jeszcze to przeczytam, jeszcze to, to też świetne - przecież przymierzałam się do tego od dłuższego czasu. Wezmę. Tylko 35 zł. Przecież teraz jest okres prezentów, mnie też się coś należy. Ocknęłam się, gdy zgrzana, spocona z omdlewającymi rękami, próbowałam jakoś położyć na stosiku jeszcze jedną książkę. Przyjrzałam się nieco bystrzej stosikowi i stwierdziłam ze zgrozą, że wszystkie wybrane książki są dla mnie. Żadna z nich nie została wybrana na prezent. Oprzytomniałam. Ułożyłam wszystkie  sobie przed nosem na kawałku poziomego czegoś i po ponownym przejrzeniu zawartości stosika, wybrałam jedną książkę dla siebie. Tylko jedną! Następnie udałam się na poszukiwanie książek zgodnych z zainteresowaniami osób, które mają być nimi obdarowane. Zagryzłam zęby i zachowałam resztki rozumu. Udało się. Ominęłam pułapkę marketingową przygotowaną dla ludzi ogarniętych szałem przedświątecznych zakupów. Jestem pewna, że z zakupu będę bardzo zadowolona, gdy w świąteczne wieczory zawinę się w koc na kanapie z gorącą herbatą i oddam się lekturze. Będę musiała tylko wymyślić jakieś zajęcie dla PP, żeby nie przeszkadzał :). No i mam nadzieję, że utrafiłam również w upodobania tych, dla których załatwiłam co nieco od Mikołaja.

wtorek, 9 grudnia 2014

Uczę się spokojnego lenistwa

Jakiś czas temu pisałam o tym, że niedziela ma być niedzielą i nie powinna służyć do nadrabiania zaległości z całego tygodnia. Przyznam, że początkowo trudno było lenić się bez wyrzutów sumienia. Na siłę starałam się oddawać nicnierobieniu i ciało to z radością akceptowało, ale umysł miał problem. Gdzieś z tyłu głowy ciągle bombardowały mnie myśli: jest tyle do zrobienia. Zrób to. Jutro już nie będziesz miała na to czasu, bo zacznie się zwykły, codzienny młyn. No, rusz się. Przecież nie zdążyłaś tego zrobić w tygodniu, bo miałaś zajęcia wyjazdowe (czy inne), więc musisz to zrobić teraz. Rusz się, bo jak ktoś wpadnie do ciebie, to będzie ci wstyd. Jak możesz tak spokojnie siedzieć w takim syfie?!

No właśnie, skoro takie myśli krążą w mojej głowie, to znaczy że nie za bardzo spokojnie leniuchuję. Leniuchuję, ale nie jest to spokojne lenistwo. To lenistwo wynikające z rozsądku, żeby zwolnić, z głębokiej wewnętrznej potrzeby wyhamowania, z przekonania, że moja galopada wokół padoku (czyli moich spraw domowych i zawodowych) może skończyć się hamowaniem niekontrolowanym. Dlatego piszę, że uczę się spokojnego lenistwa. Takiego, gdzie myśli będą w zgodzie z ciałem. Skoro leżę błogo z herbatą i książką, to chcę, aby mój umysł generował myśli typu: ale cudownie. Nareszcie odpoczywamy i nie poganiasz mnie kolejnymi zadaniami do wykonania. Mogę odpocząć i nie pamiętać o tym wszystkim, do pamiętania czego mnie zmuszasz na co dzień. Skoro ty nic nie robisz, to ja też sobie poleniuchuję i pobujam w obłokach. Jak błogo. A może zostawię cię na chwilę samą i zdrzemnę się trochę. Poradzisz sobie chyba chwilę beze mnie.

OJ TAK. poradzę sobie. Zdrzemnij się. To właśnie stan, do którego dążę. Przyznam Wam się, kiedy go osiągnę :))).

poniedziałek, 10 listopada 2014

Wpis trochę spóźniony, ale nie dla mnie


 

Nie zdążyłam z tym wpisem na czas, a większość żyje już Świętami Bożego Narodzenia, ale dla mnie zaduma nad naszym przeznaczeniem ciągle trwa. Wpadłam ostatnio w jakiś ciąg śmierci i pogrzebów, a przez to wspomnień i melancholii. Mniej więcej od połowy października moje życie toczy się od pogrzebu do pogrzebu. Umierają rodzice moich przyjaciół i znajomych, chociaż tą smutną serię zapoczątkował młody człowiek, który w ekspresowym tempie zawinął się na raka. Każdy taki pogrzeb budzi wspomnienia z lat młodości, gdy wspólnie uczyliśmy się, imprezowaliśmy, a rodzice przynosili nam kanapeczki, herbatki, wpadali pogadać. Miałam szczęście do rodziców moich znajomych. Zwykle trafiałam na życzliwych młodzieży, przyjaznych rodziców. Można było z nimi pogadać, nawet poimprezować. Tak, tak, bo kiedy chodziłam do szkoły i studiowałam, urządzaliśmy prywatki, a rodzice nie zawsze zostawiali nam chatę wolną. Często byli w drugim pokoju, za ścianą i cierpliwie znosili nasze wybryki i hałas. I wspomagali dostawami żywności. Niektórzy jeździli z nami na obozy, filmowali nas, a potem w zimowe wieczory zapraszali do siebie i urządzali pokazy. Wywoływało to wiele emocji i śmiechu, a przede wszystkim wspomnień. Oni również opowiadali swoje wspomnienia z czasów wojny, powstania, okresu powojennego. Jaka szkoda, że nie było wtedy możliwości ich nagrywania. Nikt już teraz tego nie odtworzy, a szkoda. Możemy liczyć tylko na własną pamięć, a ona niestety jest zawodna.
Byliśmy pokoleniem, którego rodzice znajdowali dla nas czas i chciało im się uczestniczyć w naszym życiu, albo chociaż przyglądać się nam. Przy czym nie było to sterczenie nam nad głową i zabranianie wszystkiego, żebyśmy sobie krzywdy nie zrobili. Mieliśmy dużo swobody. Odnoszę wrażenie, że mimo trudnych czasów, braku tych wszystkich udogodnień, jakie mamy teraz, a może dzięki temu, oni wiedzieli, co jest w życiu ważne. Nie uganiali się za pieniędzmi, nie gromadzili całej masy niepotrzebnych rzeczy, tylko zajmowali się życiem. Po wojnie doskonale wiedzieli, co jest najważniejsze a czym nie należy się przejmować. Tylko dlaczego my, ich dzieci, tak daleko od tego odeszliśmy i przypominamy sobie o tym w chwilach refleksji, gdy odprowadzamy ich do miejsca przeznaczenia.

piątek, 24 października 2014

Podróżowanie slow czy fast?

No właśnie fast czy slow? O tym już napisała Ajka tu. Ja chciałam skupić się na maleńkim elemencie podróżowania: podróży samochodem. Kiedyś uważałam ją za element dodatkowy do wyjazdu, ale konieczny: trzeba dotrzeć z punktu A do punktu B. Koniecznie jak najszybciej. Kiedy jechałam sama, najczęściej wsiadałam do samochodu w punkcie A i jechałam non-stop, cały czas kontrolując średnią prędkość, aby tylko nie spadła za bardzo. Zdarzały się chwile przerw na siusiu (niechętnie, ale konieczność wyższa) i dalej w drogę. Myślę, że taka jazda uwarunkowana była przede wszystkim późniejszymi dyskusjami ze znajomymi: jak to tyle czasu jechałaś?! Ja tą trasę robię w . . .  i tu najczęściej padał, raczej mało wiarygodny, czas, z którego wynikało, że gość gnał ze średnią prędkością 100km/h, czyli musiał w większości mocno tą setkę przekraczać. Nie mogłam być gorsza w tym swoistym biciu rekordów i też musiałam wykazać się. Teraz myślę, że te wszystkie rekordy to w najlepszym razie opowieści babuni na dobranoc, żeby nie nazwać ich skrajną głupotą.

Podróżowanie z dzieckiem siłą rzeczy wymagało zwolnienia tempa. Dziecko się nudzi, chce siusiu, pić, jeść, ma chorobę lokomocyjną. . .  i ta pętla powtarzała się w nieskończoność. Czas jazdy wydłużał się niemiłosiernie a ja robiłam się coraz bardziej spięta. Pierwsze siusianie najczęściej było już na rogatkach. W ten sposób podróż nad morze lub w góry zajmowała nam cały dzień. Co za wstyd!

Z czasem zaczęłam uważać podróż za integralny element wyjazdu (służbowego, czy na wakacje) i zaczęłam dostrzegać jej urok. Już nie wkurzałam się na to, że długo trwa, przestałam kontrolować średnią prędkość, a zaczęłam dostrzegać widoki za oknem, robić popasy na spacery i jedzenie, a nawet zatrzymywać się, żeby po drodze coś obejrzeć, zwiedzić, zrobić zdjęcie. Coraz bardziej zachwyca mnie sama jazda i możliwości wykorzystania tej okazji na przyjemności. Jazda stała się odprężeniem, możliwością wyłączenia się z życia. Jadę, więc nie ma spraw zawodowych, telefonów, problemów domowych. To wszystko zatrzymuje się na te parę/kilka godzin. I jestem tylko ja, droga i moje myśli. Bo w tym czasie można też wiele przemyśleć. Powoli i na spokojnie. Sprzyja temu cisza w samochodzie, bo rzadko kiedy włączam radio. Uwielbiam jechać w ciszy. Włączenie radia sprowadza mnie od razu do rzeczywistości, zagłusza moje myśli i rozprasza mnie. A poza tym, ile można słuchać reklam i papki muzycznej?!

Tym sposobem mój stosunek do samej czynności jazdy ewoluował od konieczności, szybkości, pośpiechu i nerwów do spokoju, zachwytu, kontemplacji i prawdziwie ślimaczej powolności.

A oto dowód na uroki drogi, którą przemierzałam niedawno jadąc na szkolenie:


wtorek, 21 października 2014

Śniadanko

Zachęcona smakowitym zdjęciem na blogu KWESTIA SMAKU oraz jego walorami zdrowotnymi postanowiłam też zjeść takie śniadanko. Moje wyszło tak:
Oczywiście trochę przepis zmodyfikowałam i nie ucierałam jabłuszka a pokroiłam na drobne kawałki, no i nie podprażyłam słonecznika, bo czasu brakło. Ale i tak wyszło super. Myślę, że taka wersja śniadanka zagości częściej w moim domu, przynajmniej w te dni, kiedy mam trochę więcej luzu rano. Bo jednak kanapki są najszybszą formą śniadania, nie wspominając o wszelkich musli, czy płatkach kukurydzianych, które też zawsze urozmaicam owocami i bakaliami, a przynajmniej gotować nie trzeba. W swoim czasie uwielbiałyśmy z Córką zacierki na mleku lub lane kluseczki - też na mleku. I bawiłyśmy się w takie gotowanie w dni wolne od pracy, bo w zwykłe dni był zawsze jakiś ekspres mieszczący się w wyścigu z czasem.

niedziela, 19 października 2014

Jak to jest z tą konsekwencją?

W piątek kończąc wpis stwierdziłam, że idę spać z MOCNYM postanowieniem doprowadzenia do ładu mieszkania i załatwienia paru najpilniejszych chociaż spraw.

Zeznaję pokornie, że spięłam się i prawie mi się udało. Prawie, bo chyba zbyt wiele naraz chciałam zrobić. Czy zauważyliście, że ilekroć coś postanawiamy, zwykle jest tego więcej niż jesteśmy w określonym czasie zrobić. Na ogół bardzo optymistycznie zakładamy, że w ciągu jednego dnia damy radę zrobić wszystko, co odwlekaliśmy tygodniami. Niestety, to tak nie działa. W rezultacie, mimo że narobiliśmy się danego dnia, idziemy spać z przekonaniem, że jednak nie jesteśmy doskonali, bo nie zrealizowaliśmy pełnego planu. W sobotę wieczorem postanowiłam zmienić tą zasadę. Poklepałam się po ramieniu i stwierdziłam, że świetnie sobie poradziłam, przecież mogło być gorzej. Ja wiem, że mogło też być lepiej, ale postanowiłam nie dokopywać sobie i cieszyć się swoimi osiągnięciami.

Jednak muszę się przyznać, że nie ogrom zaplanowanej roboty był dla mnie problemem. Problemem było przełamanie się, skrócenie czasu przeznaczonego na poranną kawusię z książką i zabranie się do pracy. Jak już to się udało, to dalej poszło. Następnym trudnym momentem było wyjście z psami na spacer. Przy tak pięknej pogodzie cały mój człowiek w środku krzyczał: a pochodźcie sobie dłużej, co tam sprzątanie, przecież jest tak ślicznie. Niedługo skończy się ta piękna jesień, to sobie będziesz sprzątać. Zacisnęłam jednak zęby, wróciłam do domu i postanowiłam umyć okno w kuchni. W ten sposób cieszyłam się piękną pogodą wykonując jednocześnie plan. Ale i tak jeszcze zostało mi co nieco na poniedziałek do zrobienia, żeby nie wydawało mi się, że tak spokojnie zacznę nowy tydzień.

piątek, 17 października 2014

Konsekwencja

Nie jestem konsekwentna. Niestety, całe życie byłam niekonsekwentna. Zarówno w stosunku do siebie, jak i i innych. Szczególnie kiepsko ta konsekwencja wychodziła mi przy wychowywaniu Dziecka. Jakoś tak, zwykle odpuszczałam obiecane kary. Jedno muszę jednak przyznać na swoje usprawiedliwienie - byłam konsekwentna, gdy obiecałam coś przyjemnego, w stosowaniu nagród. W takim przypadku nie wymigiwałam się. Obiecane - dotrzymane. Skutkiem tego Dziecko raczej mam rozpuszczone. Ale nie tylko w sprawach Dziecka byłam niekonsekwentna. Gorzej, bo w związkach z facetami też się tak działo. Co jest ze mną nie tak, że nie potrafię zrobić tego, co zapowiedziałam - to pytanie, które często mnie nurtowało. Dlaczego zawsze lub prawie zawsze odpuszczam. Doszłam do wniosku, że najczęściej rzucałam groźbami, obietnicami, pogróżkami itp. w złości, pod wpływem emocji, na zasadzie: ja wam pokażę. No i potem, gdy ochłonęłam, nic już nie pokazywałam. Tym samym nauczyłam wszystkich, że mogą robić, co chcą i nie poniosą za to żadnych konsekwencji.

Brakiem konsekwencji wykazuję się również w stosunku do siebie samej. Setki razy przystępowałam do odchudzania się. Robiłam postanowienia, zaczynałam ćwiczyć, ograniczać jedzenie, a przynajmniej to, co tuczy najbardziej. I co? No cóż. . . .najczęściej po paru dniach było po wszystkim. Coś tam w środku mówiło mi: co ty głupia jesteś? takie wspaniałe lody, ciasto, tudzież coś innego na stole, a ty akurat teraz musisz się odchudzać?! Wyluzuj. Zaczniesz jutro od nowa. I wyluzowywałam. Ale jutro od nowa nie zaczynałam. Znów potrzebowałam czasu, żeby zebrać się w sobie, podjąć "mocne" postanowienie i tak dalej. Nie myślcie sobie jednak, że nie mieszczę się w drzwiach. Co to to nie. Parę razy udało mi się nadludzkim wysiłkiem schudnąć i nawet dość dużo czasu zajęło mi przytycie z powrotem. Od ostatniego odchudzania minęło 7 lat i jakoś do tej pory trzymałam wagę.

A ile razy obiecywałam sobie, że już jutro będę baaardzo dobrze zorganizowana i czego to ja nie zrobię. Wstanę o piątej i ruszę do ataku. Załatwię wszystko, co wlecze się za mną od tygodni, a jeszcze posprzątam (oczywiście generalnie, najlepiej z myciem okien) i od tej pory już zawsze będę utrzymywać w domu wzorowy porządek, żebym nie musiała wstydzić się, gdy sąsiadka po coś nagle wpadnie. No to kładłam się z tym "mocnym" postanowieniem spać, nastawiałam budzik i . . . . .rano włączałam drzemkę bardzo konsekwentnie co 10 minut przez kolejną godzinę. Po czym wyskakiwałam z łóżka z okrzykiem: Boże, jak późno i zaczynał się dzień jak codzień. No dobra, myślę sobie: "pierwsze śliwki robaczywki", ale już jutro to ja wam pokażę. No cóż, nikt niczego raczej nie oglądał, bo sytuacja powtarzała się, jak poprzedniego ranka. Ale nie myślcie sobie, że jestem jakimś tam strasznym leniem i flejtuchem :). Czasem w końcu mobilizuję się i robię, co należy. Z pełną świadomością tego, że gdybym robiła to systematycznie i nie odkładała na ostatnią chwilę, to zajęłoby mi to znacznie mniej czasu i pochłonęło mniej energii.

Tak więc pójdę teraz spać z MOCNYM postanowieniem, że jutro zrobię wreszcie solidne porządki w domu i nie będę marnowała czasu na "nie wiadomo co". Będę twarda i zorganizowana :D.

wtorek, 14 października 2014

Nie chce mi się jechać na szkolenie

Muszę jechać dzisiaj na szkolenie. Czeka na mnie grupa żądnych wiedzy facetów. Tylko co zrobić, skoro za oknem taki piękny dzień, że po prostu nie chce mi się. Jak wykrzesać z siebie entuzjazm do gadania przez kilka godzin? Staram się zachować olimpijski spokój. Jedna kawa, druga. . . .i książka. Na szczęście dzisiejsze zajęcia mam po południu, więc nie musiałam zrywać się o świcie i latać po mieszkaniu w gorączkowym pośpiechu. Wyszykowałam się, poszłam z dziewczynkami do parku na spacer, a teraz piję znów kawę przy oknie w kuchni i czekam na PP. Zjemy wspólnie śniadanie. Potem odwiozę dziewczynki do Babci i przed wyjazdem z miasta kupię sobie upatrzoną w empiku książkę. Zatrzymam się po drodze w lesie, żeby zjeść kanapkę i przejrzeć nowy nabytek i nacieszyć się jeszcze przez chwilę tym pięknym jesiennym dniem. Wrócę późnym wieczorem i padnę.

No cóż, różne typy ludzkie pojawiają się na zajęciach. Na ogół radzę sobie doskonale z pacyfikowaniem malkontentów, typów agresywnych i napastliwych, którzy na mnie wylewają wszystkie swoje żale na obowiązujące przepisy, własną niewiedzę i chyba tym samym za nieudane życie. Lub nie takie, jakie miało być we wcześniejszych planach. Dziś trafiły mi się dwa kompletnie przeciwstawne typy: jeden agresor, napastliwy, krzykliwy i nieprzyjemny i jeden naprawdę zainteresowany tym, żeby wyciągnąć z zajęć jak najwięcej, przy czym łagodny, pogodny i życzliwy światu, co widać było również w czasie przerw, gdy rozmawiał z pozostałymi uczestnikami. Reszta, to masa, ludzie którzy przyjechali na zajęcia, bo musieli.Odsiedzą swoje, bo im kazali, pójdą do domu i z głowy. Zwróciliście uwagę na to, że gdy ludzie mają okazję dowiedzieć się czegoś (często za darmo, bo płaci im pracodawca), to nie wykorzystują tej okazji. Dopiero, gdy potem przychodzi moment, że ta wiedza jest im potrzebna, to płacą ciężkie pieniądze za nią i starają się wtłoczyć co trzeba do głowy w rekordowym czasie. Też tak kiedyś miałam. Teraz, gdy poddaję się szkoleniu lub jestem na spotkaniu, na którym można się czegoś dowiedzieć, staram się wykorzystać ten czas.

piątek, 3 października 2014

Granice tolerancji i akceptacji

Czym jest tolerancja?

TOLERANCJA - uznawanie prawa innych do posiadania poglądów, gustów itp. odmiennych od poglądów oceniającego, nie obejmuje idei antyhumanitarnych lub zbrodniczych (Encyklopedia popularna PWN, 1996);
                           - uznawanie czyichś poglądów, wierzeń, upodobań, czyjegoś postępowania, różniących się od własnych (Słownik języka polskiego, t. 3, 1989).

A czym jest akceptacja?

AKCEPTACJA -wyrażenie zgody na coś, potwierdzenie czegoś, aprobata (Słownik języka polskiego, t. 1, 1989).

Jakie są granice tolerancji a jakie akceptacji? Czy nie wystarczy tolerancja? Może wystarczy po prostu, że toleruję czyjąś inność, czyli nie krytykuję, nie wtrącam się, nie pouczam. Daję żyć. Utrzymuję kontakty, ponieważ nie skreślam w swoim życiu "innego" i widzę w nim człowieka, potrafię się też zaprzyjaźnić. Ale przecież niekoniecznie muszę jego inność akceptować, rozprawiać o niej, słuchać o jej zaletach, czy wręcz sprzyjać jej, czy ustanawiać dla niej szczególne prawa. Zapomnieliśmy już czym jest tolerancja, czym akceptacja, a czym wręcz epatowanie i narzucanie się ze swoją innością, robienie z niej znaku szczególnego, czegoś, co ma wyróżniać na tle zwykłych ludzi. Wydaje mi się, że posuwamy się za daleko. Chcę pozostać przy tolerancji i nie przekraczać pewnych granic, tak samo jak nie życzę sobie, by przekraczano moje granice tolerancji.

Tak jakoś mi się ulało po dzisiejszej lekturze internetu.

czwartek, 2 października 2014

O użalaniu się

Jestem z powrotem.
Zrobiłam sobie przerwę. Nie było to zamierzone, ale tak wyszło. Trochę spraw musiałam przemyśleć, a przynajmniej oswoić je. Nie sprzyjało to pisaniu. Gdybym pisała w tym okresie, pewnie użalałabym się nad sobą, a nie lubię tego. Sama nie lubię użalać się i nie lubię, gdy inni to robią. Tak naprawdę, co to daje? Czy przynosi ulgę osobie użalającej się? Czy po wylaniu żalów na los czuje się lepiej? Pewnie tak, bo podświadomie wydaje jej się, że część problemu przeniosła na kogoś innego, zaśmieciła jego życie swoimi żalami. Czy to coś zmieniło w jej sytuacji? Nic. Nadal ma ten sam problem do rozwiązania. Często ludzie użalają się innym na swój los, ale nie robią nic, żeby coś w swoim życiu zmienić. Najczęściej nie zauważają związku pomiędzy swoim postępowaniem lub zaniechaniem a jakością ich życia. Przyjmują postawę roszczeniową. Należy im się to i to, i tamto, a gdy tego nie dostają winią za to wszystkich wokół i cały świat. Upatrywanie winy poza sobą powoduje niechęć do świata i innych. A to oczywiście do nas wraca. Jeśli użalają się nad sobą nie wciągając w to innych, to dokopują sobie. Jeśli natomiast próbują "uszczęśliwić" swoimi żalami innych, to dodatkowo jeszcze dołują swoich słuchaczy, a przynajmniej zniechęcają ich do siebie. A to przecież takie proste: jeśli coś nie pasuje ci w twoim życiu - zmień to. Zrób wszystko, żeby to zmienić. Zrób pierwszy krok, a potem jakoś pójdzie. Po zrobieniu pierwszego kroku wymyślisz drugi i następny. Ale nie obwiniaj świata o to, że ci się nie wiedzie tak, jakbyś sobie tego życzył.

poniedziałek, 3 marca 2014

Tajemnica Filomeny i wybaczenie

Po II wojnie światowej w Anglii i Irlandii ciągle jeszcze panował purytanizm. Grzechem była cielesność i intymność dwojga ludzi. Młode dziewczyny, którym przytrafił się "grzech" a rodzina nie potrafiła tego zaakceptować i nie chciała zająć się nimi i pomóc im, często trafiały do klasztorów. Tam rodziły i tam ciężko pracowały fizycznie na pokrycie kosztów swojego i dziecka utrzymania. Dziecko mogły widywać przez krótką chwilę raz dziennie, dopóki nie zostało przekazane rodzinie adopcyjnej. Zgoda na przyszłą adopcję była wymuszana przy przyjęciu do klasztoru. Do dziś te stare już kobiety szukają swoich dzieci, po których słuch zaginął a informacje o nich nie są udostępniane.Taki dramat i takie poszukiwania są udziałem bohaterki filmu. Zostawmy to jednak, bo nie chcę opisywać filmu. Najważniejszym dla mnie i zaskakującym momentem jest szczere, bolesne wybaczenie tej kobiety. Tak po prostu wybaczyła. Na oburzenie i gniew towarzysza jej poszukiwań ta prosta kobieta odpowiedziała: "a jak żyć z taką nienawiścią?"

A ile razy my miotamy się w zapale odwetu, nienawiści i żalu? Nakręcamy się, gubimy we własnych emocjach. A wystarczy po prostu wybaczyć. Takie proste i takie trudne zarazem.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Paradoksy życia

My Slow Nice Life napisała w komentarzu do mojego posta tu "...To sobie ustalam w głowie inny porządek, ale taki, który zakłada wypoczynek na przykład lub jakąś przyjemność jako jeden z tych zaplanowanych, czyli wpisanych w porządek, elementów. No i skutek jest taki, że nie omijam tego punktu programu:), aby nie czuć dyskomfortu. Taki mały psychologiczny trick, ale w miarę działający. Spróbuj:) A, jeszcze jak postanowiłam, że kurz ścieramy raz w tygodniu, to raz w tygodniu i z upływem czasu on jakoś w tę środę przestaje przeszkadzać:) I tak dalej w ten deseń, wiesz, o co chodzi?:)"

Ponieważ jest pedagogiem i mądrą kobietą, wierzę jej i w skuteczność jej metody. Myślę, że cel, w jakim ją stosuję w pewien sposób uskrzydla mnie do pracy nad sobą. Bo o ileż przyjemniej jest pracować nad własnym charakterem, żeby nauczyć się odpoczywania i "nicnierobienia", niż pracować nad tym, żeby zmieścić w swoim krótkim dniu jeszcze więcej obowiązków i zadań do wykonania. Paradoks polega na tym, że na początku swojej drogi w dorosłym życiu pracujemy nad sobą właśnie po to, żeby robić więcej, szybciej, sprawniej. Mijają lata i nagle spostrzegamy, że przebiegamy przez życie (właśnie "przebiegamy", a nie biegniemy - o to mi chodzi :)) gubiąc po drodze najważniejsze skarby: własne pasje, dzieciństwo własnych dzieci, ciepłą rozmowę z rodzicami, uśmiechy przyjaciół i zdrowie. Następuje opamiętanie i teraz chcemy dla odmiany ćwiczyć się w zwalnianiu. Ale przez lata wyżłobiliśmy w naszej psychice głębokie koleiny, w których tkwimy i które trzymają nas na obranym kursie. Nieraz widzieliście samochód próbujący wyjechać z kolein. Trochę do przodu, trochę do tyłu, znów do przodu i znów do tyłu. Jeśli kierowca niecierpliwi się i dodaje gazu, koła buksują w miejscu. Trzeba wciskać gaz delikatnie, żeby złapały przyczepność i znów ruszyły trochę do przodu, trochę do tyłu. I tak samo teraz my naprawiamy błędy: trochę do przodu, trochę do tyłu i znów, i jeszcze raz, do skutku.

Jestem na etapie wydobywania się z koleiny. Tym "trochę do przodu" ma być wolna niedziela. Pilnuję się, żeby nie przyjmować żadnych wykładów, zajęć na niedzielę. Walczę ze sobą i współpracownikami, żeby nie zajmować się sprawami zawodowymi w tym dniu. Jest to trudne, bo pracuję w domu i wszyscy uważają, że przecież nic się nie stanie, jeśli na chwilę podejdę do komputera i coś im sprawdzę, prześlę, odblokuję program itp. I tak chwila do chwili - potrafiły zająć mi cały dzień. Najtrudniej jednak jest opanować chęć robienia porządków. I tu pomaga mi sposób My Slow Nice Life. Jednak trzeba być twardym, żeby trzymać się tego.

I kto by pomyślał, że wypoczywanie jest takie trudne?! W dzieciństwie to przychodziło samoistnie.

niedziela, 9 lutego 2014

Niedziela niedzielą ma być i basta!!! Zmiany (3)

Co robicie zwykle w niedzielę? Czy to dla Was jakiś wyjątkowy dzień, czy taki jak inne? Czy nadrabiacie zaległości w sprzątaniu, praniu i innych robotach domowych, czy robicie dodatkowe fuchy, czy może snujecie się po domu pod hasłem: wypoczywam?

Dlaczego o tym piszę? Bo zwróciłam uwagę na to, że nie potrafię porządnie spędzać niedzieli. Odkąd sięgnę pamięcią, do czasów, gdy jeszcze pracowało się w soboty, u nas w domu niedziela służyła przede wszystkim do prac porządkowych, na które w tygodniu zagoniona mama nie miała czasu. Nie tylko dorośli pracowali 6 dni w tygodniu, dzieci też chodziły do szkoły od poniedziałku do soboty. Przy takim układzie tygodnia, rzadko kiedy niedziela była była dniem świątecznym, przeznaczonym na wypoczynek. Czasem, w lecie jeździliśmy nad rzekę, do Młocin, ale najczęściej było to nadrabianie zaległości. Lata mijały, tydzień pracy zaczął się skracać. Dopracowaliśmy się pięciodniowego tygodnia pracy, ja rozpoczęłam dorosłe życie, ale nadal nie umiałam w niedziele, czy teraz już w weekendy odpoczywać. Te wolne dwa dni służyły mi nadal do sprzątania i robienia fuch (czytaj zleconych). Wychowałam Dziecko, które poszło własną drogą, zostałam sama i co? Ciągle nie potrafię w weekendy zająć się wszystkim, tylko nie pracą i porządkami. Skąd u mnie ten napęd, że jeszcze to trzeba zrobić, jeszcze tamto. Jeśli szybko zrobię to coś, to będę miała wolne. Ale zanim jeszcze skończę to coś strasznie ważnego robić, już zwala mi się coś nowego. A ja pokornie zabieram się za to, bo tak zostałam nauczona. Dość!!! Postanawiam to zmienić. W soboty ostatecznie mogę zajmować się domem, ale od tej pory zrobię wszystko, by NIEDZIELA BYŁA NIEDZIELĄ i BASTA!!! Nie znaczy to, że będę cały dzień wylegiwała się i nudziła jak mops. Nie, mam zamiar w niedzielę zajmować się tylko tym, co lubię robić. Tym, co sprawia mi przyjemność. To może być wszystko, co tylko nie znajduje się na liście spraw do załatwienia i rzeczy do zrobienia. I oczywiście będzie sprawiało mi frajdę. Przede wszystkim postanowiłam czytać bez tego alarmu w głowie, że ja tu sobie czytam (w domyśle: nic nie robię) a tyle rzeczy jest jeszcze do zrobienia. I już wiem po dzisiejszym dniu, jak trudno ten alarm wyłączyć. On chyba zagościł w moim mózgu na dobre, bo nawet dzisiaj podczas urodzin u mojej mamy co chwilę mi się włączał. Koszmar!!! Jak sobie z tym radzić? Na początek po prostu mówię sobie w myśli: dzisiaj nic nie robię i cieszę się życiem - zamknij się. Ale on oczywiście nie ustępuje - działa jak budzik, który co kilka minut przełączamy na drzemkę. Jak przy medytacji, pozwalam, aby te myśli przyszły i popłynęły dalej, ale to strasznie męczące. Na razie jednak nic lepszego nie wymyśliłam. Jeśli ktoś zna sposób na zapanowanie nad tym samopopędzaniem się, proszę o radę. Jeśli wymyślę jakiś lepszy sposób, napiszę o nim.  Na razie cieszę się, że w ogóle udało mi się spędzić niedzielę bez nadganiania pracy zawodowej, czy sprzątania. Następną niedzielę też tak spędzę. Przy dziesiątej może mój system alarmowy odpuści i da mi spokojnie cieszyć się innością, wyjątkowością niedzieli.

wtorek, 14 stycznia 2014

Czy mam problemy?

Kiedyś wydawało mi się, że całe moje życie jest usiane problemami. Prawdę mówiąc żyłam od problemu do problemu albo w gąszczu problemów. Wstawałam rano i od razu wiedziałam, że znów muszę z czymś walczyć. I napinałam się, walczyłam, wściekałam, goniłam a wieczorem leciałam z nóg. Dzień przelatywał niczym błyskawica a ja skupiałam się na PROBLEMACH.

Jakiś czas temu siedziałam w kuchni, piłam kawę, zastanawiałam się co znowu czeka mnie tego dnia i doznałam olśnienia, że od pewnego czasu nie mam PROBLEMÓW. Jak to? To gdzie one się podziały? Ruszyłam mózgownicą i wykonałam pracę myślową. Moje problemy znikły. Zamieniły się w nic nie znaczące lub w mniej lub bardziej doskwierające niedogodności, ale nie są to już problemy!!! Czy wynika z tego, że nagle moje życie dokonało jakiegoś cudownego zwrotu i wszystko zaczęło płynąć mi jak po maśle, a moja droga życiowa w cudowny sposób usłana została różami? NIE. Powoli, krok za krokiem zmieniało się moje myślenie. Przede wszystkim uspokoiłam się. Spokój może zdziałać cuda. Gdy zachowujemy spokój, to zamiast nerwowo wyobrażać sobie od razu to, co najgorsze, staramy się skupić na chwili obecnej. A w chwili obecnej najczęściej mamy gdzie mieszkać, co jeść i w co się ubrać. Czyli nasze podstawowe potrzeby życiowe są zaspokojone. Zakładam również, że jesteśmy zdrowi. I to jest najważniejsze. Z całą resztą jakoś sobie poradzimy. Powolutku uda nam się wszystko wyprostować i pozałatwiać. Trzeba tylko codziennie rano zaplanować jedną małą rzecz, która ma nam pomóc poradzić sobie z trudną sytuacją i załatwić ją. To spowoduje, że wieczorem będziemy mieli poczucie, że zrobiliśmy coś, co przybliża nas do rozwiązania naszej sprawy, że nie siedzieliśmy bezczynnie. Da nam poczucie satysfakcji i zachęci do wykonania następnego kroku w kolejnym dniu. I za nic w świecie nie nazywać tego ROZWIĄZYWANIEM PROBLEMU. Bo problemy to są wtedy, gdy zagrożone jest nasze życie, zdrowie lub życie albo zdrowie naszych bliskich. Jeśli tak się nie dzieje, to mamy do czynienia z trudnościami. A te są obecne w życiu każdego z nas. Takie przedefiniowanie problemu i zachowywanie spokoju spowodowało, że nagle uświadomiłam sobie, że jestem szczęśliwa, bo NIE MAM PROBLEMÓW :) !!! Czego i Wam życzę, wcale nie noworocznie, tylko tak po prostu na codzień.