poniedziałek, 21 października 2013

Gdzie jest granica minimalizmu?

Dwa dni temu napisałam komentarz do posta Ajki tutaj:
"Nic dodać, nic ująć. Nie szukajmy na siłę uniwersalnej definicji. Tych minimalizmów będzie tyle, ile jest nas. Każdy ma własną koncepcję, która najbardziej przystaje do jego charakteru. Chciałoby się powiedzieć: każdy ma taki minimalizm na jaki go stać lub na jaki zasługuje :)))). To oczywiście żart, ale coś w nim chyba jest. Jesteśmy różni i różne są nasze potrzeby, możliwości, uwarunkowania. Ważne jest to, że mamy wytyczoną jakąś drogę, jakiś cel, do którego zmierzamy wolniej lub szybciej, prosto lub meandrując w życiu. Myślę, że każdy nasz minimalizm jest piękny i wart zachodu, bo daje nam poczucie szczęścia i porządku we własnym życiu. Zresztą, co nam to daje każdy z nas musi sobie sam uświadomić."

Pomyślałam sobie, że pociągnę dalej ten wątek. Bo zaczęły mi chodzić po głowie różne myśli i pytania. Np. gdzie jest granica minimalizmu? Nie ma. Jak napisałam - każdy ma taki minimalizm, jaki mu odpowiada. Zastanówmy się. Inny jest minimalizm studenta lub niezależnego młodego człowieka bez rodziny, który rzeczywiście wszystko, co ma może spakować w plecak i ruszyć w nieznane na spotkanie przygody, nowego życia itp. Inny będzie minimalizm rodziny, o czym pisał już Konrad w blogu "Droga do prostego życia" i Remigiusz w blogu "Realny minimalizm", inny osób młodych, inny osób starszych, które już z natury nie są tak bardzo mobilne i nie mogą ciągle pakować się i przenosić z miejsca na miejsce. Na potrzeby dyskusji możemy sobie nazwać te minimalizmy np. mobilnym i stacjonarnym :).

Ponieważ minimalizm mobilny raczej mi już nie grozi, aczkolwiek jest bardzo nęcący, skupię się bardziej na minimalizmie stacjonarnym. I tu mam już swoje pewne przemyślenia i doświadczenia. Może nieco przyziemne, nie sięgające jeszcze tej górnej półki przeobrażeń, ale czasami trochę dokuczliwe. Mianowicie - żyjemy sobie na poziomie klasy średniej, albo nawet może ciut wyżej. Harujemy, biegamy, jesteśmy zagonieni: tu zlecenie, tam zajęcia, tu wyjazd, tam projekt. Ale zarabiamy i wydajemy. W pewnym momencie czujemy się już tak zagonieni i zmęczeni, że przysiadamy i zaczynamy zastanawiać się co by tu uprościć, żeby było lepiej. Żeby zaoszczędzić trochę czasu dla siebie. Ja też tak zrobiłam. I jak myślicie, co wymyśliłam? Wpuściłam minimalizm do swojego życia. Jak Ajka napisała "z zapałem neofitki" zachłysnęłam się jego obietnicami. Ograniczyłam zlecenia, zajęcia wyjazdowe, przeniosłam pracę do domu i dokonałam wiele zmian, z których jestem zadowolona, ale pojawiło się pewne ALE. Zyskałam czas dla domu, ale zmniejszyły się dochody. W związku z tym, czas który zyskałam ograniczając pracę zawodową musiałam poświęcić na samodzielne mycie i sprzątanie samochodu, sprzątanie mieszkania, mycie okien, co kiedyś robił u mnie ktoś inny. Jednym słowem: czasu na swoje ulubione zajęcia zyskałam niewiele, a jeszcze odebrałam komuś możliwości zarabiania.Chyba przesadziłam, tym bardziej, że akurat te zajęcia nie są moimi ulubionymi. Myślę, że dla własnego dobra jednak lepiej będzie odrobinę zwiększyć czas przeznaczony na pracę zawodową :). I sami widzicie już, że każdy ma taki minimalizm, na jaki może sobie pozwolić. Mam koleżanki, które uwielbiają krzątać się po domu i dla nich uzyskanie dodatkowego czasu na zajmowanie się domem byłoby dobrodziejstwem. Dla mnie ta granica minimalizmu musi nieco przesunąć się w przestrzeni, bo grozi mi to zapuszczeniem i domu i ogródka :).

Świetnie mi się natomiast sprawdził minimalizm na polu ograniczania bezmyślnej konsumpcji - z braku czasu wpadałam jak huragan do galerii i robiłam masowe zakupy na cały sezon w oka mgnieniu, ale za to nie zawsze byłam zadowolona z końcowych efektów i wiele z tych zakupów lądowało na dnie szafy. Teraz zastanawiam się przede wszystkim nad tym, czy coś jest mi potrzebne, a potem do czego będzie mi to służyć.

Stosowanie minimalizmu w kontaktach międzyludzkich jest po prostu cudownym rozwiązaniem. Zachowanie tylko tych kontaktów, które naprawdę cenimy i które są radosne i niewymuszone to wielka sprawa. Umieć ograniczyć lub przerwać kontakty toksyczne lub nic nie wnoszące do naszego życia jest po prostu jak świeży podmuch wiatru w dusznym pomieszczeniu.

A czy zwróciliście uwagę na to, że życie w prostocie albo jak kto woli zgodnie z zasadami minimalizmu, prostuje również nasz kręgosłup moralny. Po prostu tu również zasady są proste: albo coś jest złe albo dobre. Kolory szarości nie służą do usprawiedliwiania swoich podłości. Mogą co najwyżej stanowić pewne urozmaicenie życia. Chodzi mi o to, że nie odstępujemy od swoich zasad z wygody i dla własnego widzimisię, tylko ewentualnie dla czyjegoś dobra i gdy jesteśmy szczerze przekonani, że nie krzywdzimy tym nikogo innego. No nie do końca wiem, jak to wytłumaczyć, ale wierzę, że rozumiecie o co mi chodzi. W każdym razie życie w prostocie nie wymaga żadnych pokrętnych usprawiedliwień dla swoich poczynań, bo ludzie tak żyjący mają proste zasady moralne.
Ufff, ale się rozpisałam, ale niech idzie, a co mi tam!!!

2 komentarze:

  1. Bardzo trafnie ujęłaś problem z ograniczaniem czasu na pracę. Jeśli chodzi o kontakty z ludźmi w zasadzie też, tylko sądzę, że naszym relacjom z ludźmi należałoby się przyjrzeć sto razy bardziej i sto razy dłużej niż przedmiotom przed pozbyciem się ich z naszej przestrzeni. Bo po pierwsze - ich nie najlepszy wpływ na nas może mieć przyczyny bardziej złożone niż byśmy chcieli podejrzewać (na przykład borykają się z jakimiś trudnościami i z naszego punktu widzenia tak, a nie inaczej to wygląda), a po drugie - ocena relacji tylko z naszej perspektywy może (oczywiście nie musi) grozić niesprawiedliwą jednostronnością, może (nie musi) wynikać z naszego wygodnictwa albo egoizmu i koniec końców może (nie musi) skończyć się przedmiotowym traktowaniem ludzi, czyli: przestaję z tym, kto jest mi wygodny, pomocny, kto poprawia mi humor, z kim dobrze mi się gada, chodzi na imprezy, wypady za miasto, grilluje etc., eliminuję z życia tych, co mają inne poczucie humoru, trudny (albo nieodpowiadający mi) charakter, bywają złośliwi, męczący, nietaktowni (ta cecha bywa ogromnie trudna do opanowania), nieśmiali, hałaśliwi - i tak można by wyliczać najróżniejsze cechy, bo każdy z nas jest inny i ludziom trudno się dobrać. Więc nie to, żeby pozwalać innym na niszczenie nas w różne sposoby. Ale także wielka ostrożność, wrażliwość i uważność, bo ludzie to nie przedmioty i z tej racji godni są większej niż rzeczy atencji. Niektórych zepsutych gratów naprawić się nie da, a relacje - prawie zawsze tak. Prawie.
    Do takich to przemyśleń sprowokowałaś mnie, Droga Aśko. Pozdrawiam Cię serdecznie, bo już dawno nikt mnie nie pobudził do refleksji głębszej od tej na temat grubości niemowlęcej czapeczki albo konsystencji (za przeproszeniem:) kupki po zjedzeniu nowej kaszki:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz rację z tym ograniczaniem kontaktów międzyludzkich. Zgadzam się w pełni, ale wyobraź sobie Wigilię, siadacie z rodziną do stołu, a komórka cały czas brzęczy, bo przychodzą smsy. To jeszcze nic, ale spróbuj odpowiedzieć na 300 smsów, w tym większość od osób, które kontaktują się z Tobą tylko 2 razy w roku za pomocą smsa dlatego, że wcisnęli opcję "wyślij do wielu" albo uważają, że absolutnie wypada złożyć mi życzenia mimo, że widzieliśmy się parę razy w życiu z okazji kontaktów służbowych. W pewnym momencie trzeba to przerwać, jeśli chcemy żyć normalnie :). Zresztą zauważ sama, że tak już jest, że ludzie przychodzą do Twojego życia i odchodzą, bo nic nie trwa wiecznie i wszystko ma swój czas na ziemi. Czasem po prostu lepiej nie upierać się przy czymś lub przy kimś, pozwolić odejść. Zaczyna mnie chyba dopadać melancholia przedświąteczna :). Pozdrawiam Cię serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za odwiedziny na moim blogu. Proszę w komentarzach nie używać wulgaryzmów i podpisać się chociaż imieniem lub nickiem. Pozdrawiam :)